Uchwalona wczoraj przez Sejm ustawa o głosowaniu wyłącznie korespondencyjnym budzi wątpliwości nie tylko związane z nieregulaminowym trybem uchwalenia. Stwarza też kilka zagrożeń przez ustawodawcę pewnie niezamierzonych. Niektóre wyłączają udział w wyborach części uprawnionych do tego, niektóre stwarzają także ryzyko korupcyjne.
Przyjęta naprędce ustawa o głosowaniu korespondencyjnym w art. 17 przewiduje kary do 3 lat więzienia za niszczenie, uszkadzanie, ukrywanie, przerabianie, podrabianie i kradzież kart do głosowania. Projekt nawet po wprowadzeniu poprawek nie przewiduje jednak żadnej kary za obrót, czyli ich odsprzedawanie. Zawiera jedynie przepis, że głosowanie jest "osobiste" i to bez sankcji za jego naruszenie.
Niebezpieczeństwo wykorzystania tego braku wzmacnia wynikająca z warunków epidemii liberalna procedura przekazywania wypełnionych pakietów wyborczych. Koperty z dokumentami, zawierającymi dane wyborcy i zaklejone koperty z samymi kartami do głosowania nikt nie musi dostarczać do odpowiedniej skrytki osobiście - to zadanie można powierzyć komuś innemu.
Możliwe jest więc np. odpłatne przekazanie komuś obu kopert bez wypełnienia karty do głosowania. Sprzedający podaje swoje dane i wypełnia "oświadczenie o osobistym i tajnym oddaniu głosu na karcie do głosowania", nie robi tego jednak. Uzyskuje w ten sposób gotowy do konsumpcji, czyli wysłania towar, który może sprzedać. Z kolei kupujący uzyskuje potwierdzony i niebudzący wątpliwości dokument, poświadczający oddanie głosu, po czym dostarcza do właściwej skrytki w odpowiednim terminie pakiet danych zawierających prawdziwe, chociaż nie jego dane - i kartę do głosowania wypełnioną już przez siebie, według własnego uznania.
Przy zmowie ze sprzedającym wykrycie i udowodnienie takiego czynu nie tylko jest właściwie niemożliwe, ale też nie przewidziano za nie kary. Według Kodeksu wyborczego karane jest tylko płatne udzielenie pełnomocnictwa do głosowania. Takie pełnomocnictwo to jednak dokument, a sprzedaż sprzedaż z ręki do ręki nie zostawia po sobie śladu.
W tej sprawie uwagę zwraca na początek sprzeczność ogólnego przepisu art. 2, mówiącego, że w tegorocznych wyborach Prezydenta wyborca nie składa wniosku o skorzystanie z głosowania korespondencyjnego z przepisem art. 7 p. 1, mówiącym, że "Zamiar głosowania korespondencyjnego wyborca przebywający za granicą zgłasza właściwemu konsulowi do 14 dnia przed dniem wyborów".
Obecnie obowiązujące przepisy, dotyczące głosowania osobistego, wyborcom przebywającym za granicą wyznaczają czas na zgłoszenie chęci głosowania. Można tego dokonać "najpóźniej w 3 dniu przed dniem wyborów".
Chęć głosowania korespondencyjnego to oczywiście nie to samo, co zamiar osobistego wrzucenia głosu do urny, i teoretycznie nie powinno się tych przepisów zestawiać. Jednak tegoroczne wybory wg obecnie obowiązujących przepisów jeszcze są bezpośrednie, ten stan jednak zapewne się zmieni.
Wybory będą wyłącznie pośrednie, korespondencyjne, a to wymaga zgłaszania zamiaru uczestniczenia w nich wcześniej, tak żeby dac poczcie czas na dostarczenie wyborcom dokumentów. Efekt tej zmiany, wprowadzanej "w biegu" jednak zaskakuje.
Obecnie obowiązujące prawo mówi o wyborach bezpośrednich 10 maja, zatem czas na zgłaszanie chęci udziału w nich Polacy za granicą mają do 7 maja.
7 maja jednak może wejść w życie uchwalona właśnie ustawa, która to zmienia i zarządza głosowanie tylko korespondencyjne. To zaś oznacza konieczność wydłużenia wynoszącego 3 dni terminu zgłoszenia zamiaru udziału w głosowaniu - do 14 dni.
Automatycznie więc osoby chcące głosować za granicą 7 maja dowiedziałyby się, że termin na zgłaszanie tego konsulom upłynął... 27 kwietnia.
Nawet jeśli 7 maja Marszałek Sejmu przesunie datę wyborów na 17 maja, termin na zgłaszanie się upłynie cztery dni wcześniej.
Część Polaków za granicą może więc zostać pozbawiona możliwości głosowania, mimo że przepisy wyborcze złamali nie oni, tylko ustawodawca, który je sam ustalał.
ZOBACZ RÓWNIEŻ: Wybory korespondencyjne: Co PiS przegłosowało w Sejmie?