Decyzja papieża Benedykta XVI była dla mnie, jak zapewne dla wielu katolików na świecie, szokująca. Nie spodziewałem się, że Ojciec Święty może - sięgając do tradycji sprzed kilkuset lat - abdykować. I choć po ludzku nadal nie rozumiem tego, co się stało, wierzę, że Benedykt XVI głęboko przemodlił sprawę i podjął najlepszą, z punktu widzenia aktualnej sytuacji Kościoła, decyzję.
O ludzkiej słabości, która stała się ostatecznie powodem abdykacji, Benedykt XVI wielokrotnie mówił wcześniej. Gdy kardynałowie wybrali go na papieża, mówił o sobie jako o pokornym słudze Pańskim, a krótko potem prosił katolików o modlitwę za siebie. Módlcie się za mnie, żebym nie bał się wilków, które przychodzą do owczarni Chrystusowej - mówił wtedy Ojciec Święty. A teraz najwyraźniej uznał, że pośród niezwykle ostrych ataków na siebie, gdy często nawet najbliżsi współpracownicy odcinali się od jego działań i przeszkadzali w podejmowanych przez niego działaniach, przyszedł czas na kogoś, kto mocną ręką poprowadzi Kościół. I z odwagą złożył urząd, by Duch Święty mógł poprowadzić kardynałów ku nowemu.
Mylą się jednak ci wszyscy, którzy sądzą, że to nowe będzie nowe w znaczeniu europejskim. Już teraz dziennikarze z wypiekami na twarzy dopytują, czy nowy papież zmieni nauczanie Kościoła w sprawie antykoncepcji, związków partnerskich czy aborcji. Pytanie to dowodzi jednak tylko całkowitej nieznajomości miejsca papieża w Kościele. Ojciec Święty, choć oczywiście jest nieomylny w sprawach wiary i moralności, gdy wypowiada się ex cathedra, nie ma władzy nad już ogłoszoną doktryną. On nie może jej zmienić. Musi głosić to, co już zostało ogłoszone. I dlatego na konklawe można patrzeć ze spokojem. Niezależnie od tego, kto zostanie wybrany, będzie głosił niezmienną naukę Kościoła. A im bardziej będzie odważny, tym z większą pasją i zaangażowaniem będzie to robił. Co niewątpliwie rozwścieczy jeszcze nieraz liberalnych dziennikarzy.
Tomasz P. Terlikowski