Choć współczesne statki korzystają z systemu GPS i zaawansowanej elektroniki, one wciąż stoją na posterunku. Niezawodne i niezmienne od lat. Na polskim wybrzeżu Bałtyku jest 15 latarni morskich. Najstarsza z Jarosławia ma prawie 180 lat, najmłodszą wybudowano w Gdańsku zaledwie 30 lat temu.
Są też inne rekordzistki. Latarnia ze Świnoujścia jest najwyższa na Bałtyku - ma 67 metrów. Światło latarni z Rozewia widać z najdalszej na tym akwenie odległości prawie 50 kilometrów. Choć rolę pełnią taką samą, każda latarnia jest inna. Każda ma też indywidualnie przypisany schemat świecenia, dzięki temu w nocy załogi statków mogą zorientować się, gdzie się znajdują. Wszystkie cykle błyśnięć i zaciemnień spisane są w księgach nawigacyjnych.
Świeci tak naprawdę laterna, czyli skomplikowany system żarówek, luster i soczewek, który ma za zadanie skupić światło i wysłać je jak najdalej w morze. Przez lata zmieniło się źródło światła. Na początku były to zwykłe świece, potem przyszedł czas na palniki olejowe i gazowe. Teraz latarnie są elektryczne. Nadal ewoluują. Odchodzi się też od mechanizmu jednożarówkowego. Bezpieczniej jest montować panele z wieloma żarówkami. Gdy jedna się przepali, latarnia nadal świeci. Co jednak, gdy nagle zgaśnie ta jedyna żarówka? Wtedy uruchamia się mechanizm zmieniacza, który przesuwa na miejsce starej nową, sprawną żarówkę.
Część latarni jest w pełni zautomatyzowana. Na pozostałych nadal pracują latarnicy. Pracują zmianowo, głównie nocami. Nie muszą już jednak włączać i wyłączać światła latarni. To robi się automatycznie. Latarnia zaczyna świecić godzinę przed zmierzchem, przestaje - godzinę po świcie. Na samą górę, do tzw. laterny zaglądają nieczęsto. Wchodzą na górę, gdy coś się zepsuje. W swoim pomieszczeniu mają tablicę, na której jest informacja, że przepaliła się żarówka. Wtedy muszą ją wymienić - mówi Barbara Jurewicz, która w latarni w Świnoujściu pracuje już prawie 20 lat. Dzień latarnicy spędzają poza latarnią. Zajmują się też konserwacją znaków nawigacyjnych.
Kiedyś życie i praca latarnika wyglądały zupełnie inaczej. Latarnik był urzędnikiem państwowym, cieszył się prestiżem i przyzwoicie zarabiał - opowiada Piotr Piwowarczyk z Muzeum Obrony Wybrzeża w Świnoujściu, które zarządza budynkiem latarni morskiej. Jeszcze na początku XX wieku praca była ciężka. Latarnik przynajmniej dwa razy dziennie musiał wejść na szczyt. Musiał nakręcać mechanizm poruszający przesłonami w laternie, wymieniać knot w palniku (rocznie spalało się 50 metrów knota) i taszczyć na górę beczki z olejem. Palnik był potężny. Latarnia, mimo systemu soczewek musiała świecić jasno, pochłaniała bardzo dużo paliwa - opowiada Piotr Piwowarczyk.
Latarnicy mieszkali tam, gdzie pracowali, często z całymi rodzinami. Mamy teraz biura w miejscu, gdzie były mieszkania dla czterech latarników. Warunki były skromne, nie było łazienek, woda tylko zimna. Mimo to, wciąż odwiedzają nas ci, którzy w latarni w Świnoujściu przyszli na świat - dodaje pani Barbara. Zawód był przekazywany z ojca na syna. W Polce jest też kobieta-latarnik, która przejęła pracę po ojcu.
Dziś zawód wymiera, latarnie są automatyzowane. Urzędy Morskie nowych latarników nie potrzebują, zamiast całego nadzoru nad ciągłością sygnałów świetlnych ma czuwać raczej ekipa techników, którzy dojadą na miejsce i usuną awarię. Mimo to, same latarnie nie znikną. Gdyby elektronika zawiodła, to latarnie pozostają tą ostatnią instancją. One są zawsze w tym samym miejscu i zawsze świecą. Są ostatnią deską ratunku - mówi Ziemowit Sokołowski. Latarnie można zwiedzać. Z okazji Międzynarodowego Dna Latarni Morskich te w Świnoujściu i Niechorzu można przez cały weekend zwiedzić za darmo.