Nie będzie nerwowego obgryzania paznokci i naiwnego „Może tym razem naszym się uda”. Oscarową galę obejrzymy jak Pan Bóg przykazał – na luzie i z uśmiechem, ciesząc się barwnym i zajmującym widowiskiem. Nie ma szans, byśmy jak Martin Scorsese dwa lata temu, przegrali z „wydmuszką idiotyczną”. Ten problem rozwiązaliśmy z naprawdę ułańską fantazją – wystawiając do rywalizacji taką właśnie wydmuszkę i odpadając w przedbiegach. Nie ma co – fortel godny co najmniej pana Zagłoby.
Nie wiem i chyba nie jestem w stanie zrozumieć, czym naprawdę kierowała się powołana przez ministra Bogdana Zdrojewskiego Komisja Oscarowa, wybierając na polskiego kandydata właśnie "Wałęsę" Andrzeja Wajdy. Gadka o "największej ilości atutów promocyjnych" podana przez Polski Instytut Sztuki Filmowej w oficjalnym komunikacie brzmi co najmniej groteskowo. No bo jakie atuty promocyjne może być film, który można w pełni zrozumieć tylko znając poglądy Andrzeja Wajdy na temat "Solidarności" i Lecha Wałęsy, a co więcej - w pełni się z nimi utożsamiając? Warto też zadać bardziej podchwytliwe pytanie: Co, kogo i dlaczego miałby tak właściwie promować?
Ostatecznie mógłbym zrozumieć zwrot ku Wajdzie, gdyby 2013 rok był w polskim kinie obrzydliwie nudny i jałowy, a na ekrany wchodziły tylko głupawe komedie romantyczne i nudne jak obrady Sejmu ekranizacje lektur. Ale nie róbmy sobie jaj - przecież tak nie było! Dowody? Proszę bardzo! "Chce się żyć" Macieja Pieprzycy z fantastycznym Dawidem Ogrodnikiem. Sławomir Idziak, którego trudno oskarżyć o rozdawanie pochwał na prawo i lewo słusznie mówił, że za taką rolę w amerykańskim filmie Oscar byłby murowany. Co jeszcze? Mistrzowskie pod każdym względem "Imagine" Andrzeja Jakimowskiego rozświetlone słońcem Barcelony i optymizmem głównego bohatera. Autorska do bólu i nawiązująca do najlepszych wzorców polskiego kina "Ida" Pawła Pawlikowskiego, o której poważnych oscarowych szansach pisali już wiele miesięcy temu zachodni krytycy. Wymieniać można długo. Na dobrą sprawę przy "Wałęsie" nawet niepozbawiona wad "Dziewczyna z szafy" Bodo Koxa jest jakaś...
Mogliśmy się pokazać za Oceanem z naprawdę dobrej strony. Udowodnić, że polskie kino wciąż ma w sobie chociaż jakąś część tych cech, za które już dawno temu pokochano je na świecie. Nie chodzi tu tylko o genialnych operatorów znad Wisły, prawdziwych artystów obrazu takich jak Sławomir Idziak, Paweł Edelman, Janusz Kamiński, Jacek Petrycki, Arkadiusz Tomiak i inni. Bądźmy uczciwi - potrafimy umiejętnie i niesztampowo podejmować trudne tematy, opowiadać zajmujące historie.
Dlaczego w takim razie postanowiliśmy strzelić światu ciężkawą pogadankę o naszym heroizmie? Dlaczego na imprezę, gdzie ludzie opowiadają sobie po prostu fajne historie chcieliśmy wejść zapięci pod samą szyję, w garniturze jak na pogrzeb, z grobową miną i obłędnym błyskiem w oku?
"Idiotyczna wydmuszka", którą wspomniałem w tytule to - jak pewnie kinomani pamiętają - określenie Agnieszki Holland na oscarowego triumfatora z 2012 roku - "Artystę". Ekipa polskiego "W ciemności" wyjechała wtedy z niczym, bo statuetkę dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego zgarnął Asghar Farhadi i jego "Rozstanie".
Dawno już uważałam, że może się tak zdarzyć, że przegramy z bardzo dobrym filmem. Nie jest to wstyd. Muszę powiedzieć, że jestem w lepszej sytuacji, niż Terrence Malick czy Martin Scorsese, bo przegrałam naprawdę z dobrym filmem, a nie z jakąś wydmuszką idiotyczną - mówiła Holland po oscarowej gali. Teraz też mogliśmy wystawić dobry film i przegrać z bardzo dobrym. Wstydu by nie było. Nie wiem, jak państwo, ale ja byłbym nawet zadowolony. Niestety, ktoś musiał uznać, że skoro dwa lata temu triumfowała "idiotyczna wydmuszka" to my przechytrzymy wszystkich, wystawiając naprawdę wydmuszkowatą wydmuszkę. Sorry Winnetou, nie tędy droga.