6. edycja festiwalu Off Plus Camera powoli przechodzi do historii. Co było do obejrzenia, już się obejrzało. Gwiazdy przepytane i obfotografowane. Po czerwonym dywanie z gali otwarcia pozostało tylko wspomnienie, po seansach – skasowane bilety, a po bankietach kac – niekoniecznie ten moralny.
Po tygodniu intensywnego oglądania produkcji krańcowo różnych od tych wyświetlanych w multipleksach, łatwo byłoby popaść w huraoptymizm, mówić o tym, że pogłoski o postępującej degeneracji polskiego kina są zdecydowaną przesadą, a publiczność jak kania dżdżu pragnie tego, co ambitne i naznaczone autorskim podejściem. Ale nie bądźmy dziećmi i popatrzmy na całą sprawę z nieco innej strony.
Pierwsze, automatyczne skojarzenie, które pojawia się w naszych głowach na hasło "kino offowe" nie należy do specjalnie atrakcyjnych. Widzimy garstkę potarganych młodzieńców i emerytowanych abnegatów w sweterkach w romby, którzy w ciasnej, dusznej sali, pamiętającej jeszcze czasy towarzysza Wiesława oglądają coś na ledwo wiszącym ekranie. "Coś" jest tutaj słowem kluczowym. Bo przecież trudno nazwać filmem serię przypadkowo połączonych ujęć, kręconych obowiązkowo z ręki, dość mocno się trzęsącej i latającej we wszystkich możliwych kierunkach.
Filmy pokazywane na krakowskim festiwalu dobitnie pokazują, że w kinie nie ma wyłącznie sytuacji zero-jedynkowych. Pokazywany na ekranie świat można budować z płyty paździerzowej, najdroższego granitu, ale też wielu innych tworzyw. Warto pamiętać o tym, że inaczej niż w polityce, skrajne wybory nie zawsze są najbardziej opłacalnym rozwiązaniem.
Kiedy po projekcji "Dziewczyny z szafy" siedziałem na spotkaniu z Bodo Koksem, bardzo szybko doszedłem do wniosku, że to jest gość z sensownym pomysłem na kino niezależne. W swoim pełnometrażowym debiucie pokazał, że off może być bazą doświadczeń, podstawą, a nie fetyszem czy wartością samą w sobie. Odrzucenie sztampy i mainstreamowych schemacików konstruowania mizernych fabułek nie musi, a nawet nie powinno oznaczać pójścia na łatwiznę i lekceważenia czysto rzemieślniczych standardów. W końcu stawianie na jakość jeszcze nikomu nie zaszkodziło.
Jako naród, którego reprezentacja pobiłaby wszystkie inne na mistrzostwach świata w defetyzmie często mówimy, że gwoździem do trumny naszego kina są aktorzy. Albo za młodzi, albo zbyt zużyci, względnie pozbawieni doświadczenia czy znajomości elementarnych zasad własnego rzemiosła. Ale gdy patrzy się na Agnieszkę Żulewską ("Sanctuary") czy Magdalenę Różańską (tytułowa "Dziewczyna z szafy"), nawet w największym pesymiście może obudzić się iskierka nadziei.
Pozytywne uczucia budzą też starzy wyjadacze, którzy wystąpili w filmach prezentowanych na festiwalu. Jan Frycz i Wojciech Mecwaldowski pokazali, że stać ich na dużo więcej niż absurdalnie przerysowane kreacje w serialach i komediach romantycznych, które równie dalekie są od dowcipu, co od romantyczności. Artur Żmijewski zamienił sutannę na rower - "Mój rower" - i też nieźle na tym wyszedł.
Mówiąc o zagranicznych produkcjach prezentowanych na festiwalu nie można nie wspomnieć o "Żądzy bankiera" Gavrasa i opowiadającym o polskim zabójcy Richardzie Kuklinskim "Icemanie" Vromena. Oba filmy wciskają w fotel i trudno pozostać obojętnym wobec każdego z nich. I choć na pierwszy rzut oka niewiele je łączy, tak naprawdę są o tym samym - pokazują przerażająco mroczne strony naszej natury bez szukania łatwych wyjaśnień i moralizowania. Ich twórcy nie przestraszyli się gorących tematów i podeszli do nich z kreatywnym profesjonalizmem. Efekty ich pracy naprawdę warto zobaczyć i jeśli nic się nie zmieni, już wkrótce taką okazję powinni mieć widzowie z całej Polski.
Ważny, mimo wszelkich niedoskonałości jest też "Northwest" Michaela Noera. Historia dwóch braci, którzy z braku lepszych perspektyw decydują się na życie złodziei i okradanie przedmieść Kopenhagi mogłaby równie dobrze wydarzyć się w Warszawie czy Krakowie. Tak samo jak opowiedziana w "L’ ultima foglia" historia stopniowego oddalania się od siebie bardzo bliskich ludzi, przytłoczonych życiem w wielkim, przyjaznym tylko dla turystów mieście.
Jedną z lepszych cech krakowskiego festiwalu jest to, że organizatorzy nie wciskają nam na siłę jakiegoś zdefiniowanego przesłania. Na kilka dni wpuszczają nas na wielki, przepełniony orientalnym wręcz bogactwem bazar z filmami. Każdy może wybrać to, co chce, ułożyć własną historię i jak w postmodernistycznej bajce jeszcze dopisać do niej morał. W różnych szafach jest mnóstwo dziewczyn, które czasami pozwalają nam-obcym zobaczyć swoje własne światy. Trudno narzekać na brak wrażeń i różnorodności. To sprawia, że podróż do wnętrza kina wciąga i kilka festiwalowych dni mija po prostu błyskawicznie.