Wojny nie będzie - zapewnia 60-letni białostoczanin, którego spotykam w drodze na granicę, w Horodniance, malutkiej miejscowości leżącej wzdłuż trasy łączącej stolicę Podlasia z Białorusią i Litwą. Mężczyzna wraca ze strefy objętej stanem wyjątkowym. Jeździ tam regularnie. Spotykamy się, bo przed maski naszych samochodów na krajowej drodze wybiegł pies. Pomiędzy telefonami na policję i do schroniska rozmawiamy o tym, co dzieje się kilkanaście kilometrów dalej.
"Najbardziej żal jest ludzi" - przyznaje 60-latek. Termometry na Podlasiu co prawda wskazują 4 stopnie powyżej zera, ale temperatura odczuwalna jest znacznie niższa. Tym, co w głównej mierze pozwala nam bez większych problemów stać na zewnątrz przez ponad pół godziny, jest próba utrzymania psa, który co rusz ochoczo chce się wyrywać na drogę.
"Przechodzą czasem w mniejszych, czasem w większych grupach. Niektórym się udaje, ale głównie tym, którzy znajdą miejsce w samochodach i busach przemytników. Pozostali, nawet jeśli wydobędą się ze strefy (stanu wyjątkowego - red.), prędzej czy później trafiają w ręce straży granicznej" - opowiada. W dniu, w którym rozmawiamy, pogranicznicy odnotują 118 prób przekroczenia granicy.
Przy wjeździe do Michałowa przyjezdnych wita wielki napis z nazwą miejscowości, oczywiście, zgodnie z jak najbardziej zachodnim trendem, poprzedzony hasztagiem. Ogromne, białe litery stoją na zboczu niskiej skarpy, którą wydrążyła rzeka Supraśl. W mieście mieszka niewiele ponad 3 tysiące osób, ale słyszała o nim cała Polska. "Dzieci z Michałowa", które w ramach pushbacków wypchnięto ponownie na granicę, szukała połowa kraju. Dziś miejscowość to prawdziwe centrum dystrybucyjne pomocy humanitarnej dla migrantów. W siedzibie OSP jest dwóch strażaków i tony żywności, środków higieny, ubrań, koców, a nawet pluszaków. Mundurowi żalą się, że w remizie zaczyna brakować miejsca. Dlatego niemal codziennie z Michałowa wyjeżdżają kolejne transporty na granicę.
"Dary przychodzą cały czas. Przynoszą je ludzie, przywożą fundacje" - przyznaje ekspedientka ze sklepu wędkarskiego po drugiej stronie. Ale OSP to tylko jedno miejsce. W Michałowie działa też punkt humanitarny Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy.
"Jesteśmy w centrum wydarzeń. Oczekujemy od UE, żeby mocniej się zaangażowała, żeby podejmowała działania, które będą miały efekty natychmiast, a nie długofalowo. Wprowadzenie sankcji spowoduje, że reżim Łukaszenki zareaguje dopiero za kilka miesięcy" - mówi wiceburmistrz Konrad Sikora. Do miasta przyjechała akurat komisarz Rady Europy ds. Praw Człowieka. Chciała na miejscu dowiedzieć się, jak wygląda sytuacja uchodźców i jakiej pomocy potrzebują przygraniczne gminy. W Polsce będzie przez cztery dni.
Na wszystkich podlaskich drogach, nawet tych szutrowych, częściej widać auta z rejestracją rozpoczynającą się na "U" niż cywilne "BI". Na trasach krajowych co chwilę mija się kolejne radiowozy: policjantów, żołnierzy, ratowników. Rzadko pojedyncze pojazdy, częściej kolumny. To na Podlasiu już codzienny widok. Tak samo jak: wozy opancerzone, wozy z armatkami wodnymi, transporty z ogrodzeniami, barierkami i kontenerami dla wojska, bo za chwilę w pierwszych miejscowościach pojawią się bazy noclegowe dla żołnierzy. W Szymkach już wycinają chwasty na terenie dawnej podstawówki.
Pani Jadwiga, którą odwiedzam w miejscowym sklepie, zresztą jedynym we wsi, z obecności wojskowych jest bardziej niż zadowolona. Nie tylko dlatego, że czuje się bezpieczniej. Na dowód pokazuje półki z batonikami. Rzeczywiście, zostały tylko pojedyncze sztuki.
"Żołnierze to jak przyjeżdżają, nie bawią się w kupowanie po jednym batoniku. Biorą całe pudła" - mówi z zadowoleniem i przyznaje, że odkąd na pograniczu pojawili się żołnierze, obroty w sklepie znacząco wzrosły. Nie tylko w Szymkach. W całym przygranicznym regionie ruch wzrósł, niektórym rekompensuje to nawet część start związanych z ograniczeniami w przemieszczaniu się. Rząd na Podlasie i część Lubelszczyzny oddelegował ponad 10 tysięcy żołnierzy. Na miejscu jest też podobna liczba policjantów, pograniczników i funkcjonariuszy innych służb. Wszyscy razem sprawiają, że opustoszałe wioski przez chwilę bardziej tętnią życiem.
Z przygranicznych miejscowości od lat trwa społeczny exodus. W większości domów pozostali seniorzy, próbujący utrzymać resztki gospodarstw. Młodzi uciekają, pozbawieni wizji jakiejkolwiek przyszłości. Wyjeżdżają. Najpierw do Białegostoku, później do większych ośrodków. Z reguły już nie wracają.
Na granicy Szymek i Nowosadów, trzy kilometry w linii prostej od granicy, w środku pól stoją trzy domy. Pierwszy jest opustoszały. Choć w oknach widać całkiem jeszcze białe firanki, a budynek jest w dobrym stanie, to drzwi zaryglowane zostały łańcuchem i kłódką. Po drugiej stronie ulicy - drugi, niewielki, gdzie w towarzystwie kilkunastu kur spotykam pana Józefa. Mówiący z typowym wschodnim zaciągiem starszy mężczyzna opowiada, że na gospodarstwie został sam z żoną z niepełnosprawnością. Jeszcze kilka lat temu obok mieszkał zięć, ale on także wyjechał do Białegostoku. Od sierpnia, od pierwszych chwil kryzysu, w życiu pana Józefa zmieniło się jedno. Na noc zaczął zamykać drzwi od domu.
"Dzięki wojsku czujemy się bardzo bezpiecznie. Żeby nie wojsko, to pełno ich by było, zatopiliby nas. Jak się popatrzy, co się dzieje na granicy, to strach bierze. Łukaszenko to bardzo zły człowiek. Ma taką politykę. Mści się. Chce zniszczyć Polskę"- mówi.
Szymki liczą około 200 mieszkańców. Typowa podlaska wieś. Jeden sklep z panią Jadwigą, jeden budynek po szkole, na terenie której zamieszkają żołnierze, i zero kościołów. Katolicy i prawosławni muszą jeździć do pobliskiej Jałówki. Kiedy patrzy się na główną drogę Szymek, można odnieść wrażenie, że domy celowo ustawiono pod kątem, kaskadowo, tak że nawet z daleka widać każdy z nich: parterowe, w większości drewniane chaty, z niewielkimi gospodarstwami na zapleczu. Wyróżnia się jeden: ceglany, z białym orłem na elewacji. To gospodarstwo sołtysa. Włodarza w domu nie ma. Przy furtce witają mnie dwie kobiety, najpewniej żona i córka. Uchodźców spotykały wielokrotnie, także na własnej posesji.
"Dużo ich było, chodzili po 10 osób, czasem więcej. U nas za stodołą koczowali. Swoje ubrania zostawiali, jedzenie, takie rzeczy. Jednego razu za bramkę trzęśli, żeby wejść na posesję. Meldowaliśmy, zabierała ich straż graniczna. Taki jest obowiązek" - opowiadają. Władza nie tylko przestrzega prawa, ale i słucha obaw mieszkańców. Niemal we wszystkich rozmowach pojawia się jeden topos: zamykanych na noc drzwi.
"Niedawno byłam na polu. Tam kobieta mieszka sama, poza wioską. Boi się po prostu. Wieczorem zamyka bramę i dom" - relacjonuje żona sołtysa i proponuje, żeby odwiedzić jeszcze sąsiada, który mieszka przy samej granicy stanu wyjątkowego.
Dziennikarskie samochody i wozy transmisyjne przykuwają uwagę nie tylko mieszkańców. Nawet bardziej interesuje się nimi policja. Reporterzy, podobnie jak inni postronni, są zawracani w każdym punkcie przy granicy ze strefą stanu wyjątkowego. Szereg dziennikarzy usłyszało już zarzuty za złamanie zakazu. W trakcie rozmów z mieszkańcami jeden policyjny radiowóz mija mnie kilkukrotnie. Kiedy spotykam rodzinę sołtysa, staje akurat kilkadziesiąt metrów dalej. "Przypadkowo" towarzyszy mi także podczas wizyty w sklepie. Kilka dni po mojej wizycie na Podlasiu wojskowi w sposób agresywny zatrzymają trzech fotoreporterów.
Polecane przez sołtysową gospodarstwo pana Jana rozciąga się na kilkudziesięciu hektarach. Z perspektywy drogi wygląda wręcz malarsko. Zespół czterech, ułożonych w jednej linii, drewnianych budynków gospodarczych, otoczonych drewnianym płotkiem. Za nim stado kur, dwa koguty, dwa psy i pięć kotów. O tych ostatnich dowiem się później. Cztery z nich pochodzą z jednego miotu, wszystkie rude. Mężczyzna sam przyznaje, że to marna pozostałość minionych lat. Do dziś wspomina, jak pod Warszawę wiózł 900-kilowego byka. Na gospodarstwie został sam. Rodzice odeszli kilka lat temu.
Jego działka została właściwie przecięta rozporządzeniem o wprowadzeniu stanu wyjątkowego. Dom mieszkalny i budynki gospodarcze są w Polsce bez ograniczeń. Pole uprawne i fragment lasku są już w strefie stanu wyjątkowego. Irackiej rodzinie, którą odnalazł jednej nocy, zabrakło dosłownie kilku kroków. Najbliżej - jak opowiada - była kobieta, niemal doszła do płytkiego wąwozu dzielącego strefy. W lasku, kawałek dalej, z sił opadł jej mąż. Byli z kilkuletnią córeczką.
"Śliczna" - tak ją opisuje Jan. Dokładnie nie pamięta, czy pierwsi przyjechali "aktywiści" czy straż graniczna. Pamięta za to, że chciał zaparzyć kobiecie herbatę, ale ktoś mu zabronił i poprosił o przyniesienie wody.
"Podobno przy odwodnieniu herbata może tylko zaszkodzić" - przyznaje po czasie. Irakijczyka wspomina głównie przez wzgląd na brak butów. Był w samych skarpetkach. Około 6 kilometrów w linii prostej od granicy. Wszyscy troje trafili do szpitala w Hajnówce.
Niektórych migrantów Jan nie widział, ale wie, że byli, bo zostawili po sobie ślady. Na polu pokazuje wydeptaną ścieżkę. Kawałek dalej odnalazł stertę porzuconych rzeczy. Tam już nie podchodzimy. Za drzewami błyskają światła radiowozów, a ja zauważam, że w końcu i tak nielegalnie przekroczyłem granicę stanu. "Jest pan moim gościem" - odpowiada pan Jan.
Ten sam policyjny patrol ze swoich okien widzi właściciel ostatniego domu przed strefą. Kilkanaście lat temu przeprowadził się tu z Warszawy i wraz z rodziną otworzył rozrastające się gospodarstwo.
"Policjanci są cały czas. Jesteśmy najbezpieczniejszym domem w okolicy. Funkcjonariusze zmieniają się co kilka godzin. Czasem stają nawet dwa-trzy radiowozy. Jak się wymieniają, to lubią ze sobą chociaż chwilę pogadać" - opowiada z uśmiechem.
Przez chwilę role się odwracają, bo gospodarz wypytuje mnie o sytuację na przejściu w Kuźnicy, gdzie tego dnia dochodzi do regularnego starcia polskich służb z inspirowanymi przez Białorusinów migrantami. W ruch idą armatki wodne i gaz łzawiący.
"Tym ludziom dzieje się krzywda" - odpowiada, a obraz migrantów widzi często. Jego domowy telewizor odbiera cztery białoruskie kanały, a reżim Łukaszenki zdjęć z pogranicza nie szczędzi.
"Tutaj migranci nie wyrządzili nikomu żadnej szkody" - mówi na koniec. Boi się dwóch rzeczy: napędzania atmosfery strachu i zbrojnej interwencji ze Wschodu.