Wojna domowa w Syrii, która toczy się od ponad pięciu lat, wygnała z domu ponad cztery miliony ludzi. Większość z nich znalazła nowy, tymczasowy dom w niewielkim Libanie. W 4-milionowym kraju co czwarty mieszkaniec to Syryjczyk. Według ostatnich szacunków jest tam już ponad milion uchodźców. Specjalny wysłannik RMF FM Grzegorz Kwolek przez prawie tydzień przyglądał się jak wygląda życie na północy Libanu.
Kobajat, na północy Libanu. W niewielkim, ciemnym pokoju w oczy rzuca się skromne łóżko, albo raczej posłanie, rozścielone na podłodze. Tuż obok kształtuje się drobna kobieca sylwetka. To Fatma. Ma 22 lata. Trzy lata temu uciekła z bombardowanego Homs. W ostrzale, na jej oczach ginie ojciec. Nie mogę się ruszać, potrzebna jest pilna operacja - skarży się kobieta. Leczenie w klinice w Bekaa kosztowałoby tysiąc dolarów. Rodziny nie stać na takie wydatki.
Biedne, syryjskie rodziny pomoc medyczną mogą dostać w darmowej klinice w Bire. Nad drzwiami widnieje biało-czerwona flaga, a w środku stoi tłum rodziców z małymi dziećmi. Klinikę prowadzi Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej. Codziennie jest pielęgniarka, kilka razy w tygodniu ginekolog i pediatra. Leczę głównie infekcje, zakażenia. Z powodu kiepskich warunków życia dzieci mają słaby układ immunologiczny - tłumaczy mi doktor Ibrahim Merhab. Klinika, wyposażona przez polską ambasadę w Bejrucie, walczy o przetrwanie. Na razie środki wystarczą im do końca maja.
Jest południe. Kuzynki Fatrije i Esma siedzą przed garażem, który od niedawno jest ich domem. Opiekują się dwuletnia Asiją. Pytam, skąd są. O stamtąd, tam jest rzeka i granica. Zaraz tam, za rzeką - odpowiada Fatrije.
Pytam, o czym marzą. O Syrii. Chcemy tam wrócić - ze łzami w oczach mówi Esma.
Kolejna wizyta zaczyna się od łez. Mąż cierpi na straszną depresję - mówi mi Razhwa. Oboje nie możemy mieć dzieci, leczymy się - opowiada Syryjka. Jej mąż, Ahmed, w Homs miał sklep. W przedsionku zagrzybionego pokoju, która teraz jest ich mieszkaniem, stoją pojedyncze półki, a na nich towary kupione od libańskiego pośrednika za pożyczone pieniądze. Słodycze Ahmed rozdaje dzieciom innych uchodźców. Żyjemy, ale jesteśmy martwi w środku - mówi mi na pożegnanie.
Meneyeh, przedmieścia libańskiego. Siedzę w kucki na dywanie z syryjską wdową. Dżihad Ismail na komórce pokazuje film - na nim jej syn, 25-letni Omar. Mężczyzna kreci się w kółko, bije po udach, pada na podłogę. Mój syn widział śmierć swoich kuzynów. Od tego czasu bardzo choruje - tłumaczy Dżihad.
Omar, obudzony głosem z komórki, wstaje z łóżka, w którym pod wpływem silnych leków spędza większość dnia. Siada z nami, przytula się do drobnej kobiety. Mamo, ja nie chcę żyć. Chcę umrzeć - mówi do zapłakanej Dżihad. Synku znajdę ci narzeczoną, taką z blond włosami - głaska go po głowie matka. Po chwili oboje płaczą. Nikt nie umie nam pomóc, lekarze rozkładają ręce - skarży się kobieta.
W Trypolisie pada ulewny deszcz. Meneyeh, rolnicze przedmieście Tripoli tonie w błocie. Po jednej stronie pełnej kałuż drogi foliowe tunele ogrodnicze, z prawej tymczasowe obozowisko i grupka umorusanych sześciolatków. Na zaproszenie jednej z kobiet wchodzę do baraku z dykty. Jesteśmy z Homs, uciekłyśmy z Syrii - opowiada mi gospodyni.
W środku jest ciemno. Powoli liczę dzieci - gubię się przy dziesiątym. Pod jednym dachem żyją trzy sąsiadki z tej samej ulicy. Ich mężowie są w pracy, dzieci bawią się w błocie przed obozowiskiem. Libańskie dzieci nas przeganiają - skarżą się maluchy. Syryjczycy mieszkają tu od trzech lat, nie stać ich na wynajęcie pokoi. Jeden pokój to minimum sto dolarów miesięcznie. Barak dla całej rodziny - tylko piętnaście. Tęsknię za Syrią - macha na pożegnanie dziesięcioletni Mustafa.
Burj Hammoud to uboga, ormiańska dzielnica Bejrutu. Pięcioosobowa rodzina Daniela mieszka tu od roku. Razem z żoną i trzema córkami uciekł przed śmiercią z rąk bojowników tzw. Państwa Islamskiego. Złapali trzysta osób, starców, dzieci. Zamordowali dziesięć, w tym dwie dziewczynki - opowiada mężczyzna.
Małżeństwo utrzymuje się głównie z pomocy od amerykańskiej rodziny i dorywczej pracy. Oboje uczą angielskiego. Pytam, jak to jest być chrześcijaninem w Syrii. Przed wojną było doskonale. Nasi sąsiedzi to sunnici. Teraz bandyci z kałasznikowami twierdzą, że to oni są prawdziwymi muzułmanami - odpowiada gospodarz. Daniel żegna mnie jedynym polskim słowem jaki zna - "dobrze, dobrze". W latach osiemdziesiątych służył razem z Polakami na wzgórzach Golan.
W niewielkim biurze szejka Mohammeda Merheba w Bire tłok. Większość czekających na pomoc to uchodźcy, Syryjczycy. Pytają gdzie znaleźć nocleg, proszą o pomoc finansową i medyczną. Ja pytam, gdzie tej pomocy powinni szukać. Tu, czy w Europie? Tu, blisko swojego kraju. Podróż do Europy to dla nich niebezpieczeństwo, tu możemy im lepiej pomóc - odpowiada lider lokalnej społeczności.
Podobnie uważa Wahed Al Massim, bogaty lokalny przedsiębiorca. Nie możemy pozwolić, żeby rodziny mieszkały na ulicy. To ludzie, tacy jak my - tłumaczy mężczyzna. W kilku domach, które zbudował na kredyt zaciągnięty w banku, daje schronienie kilkunastu rodzinom. Czynsz, który pobieram to tylko sto dolarów, znacznie mniej niż inni - dodaje z dumą Al Massim.
Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej na północy Libanu działa od czterech lat. Fundacja zajmuje się przede wszystkim zapewnieniem dachu nad głową uchodźcom z Syrii. Dzięki środkom przyznanym przez MSZ i międzynarodowym dotacjom PCPM do tej pory zapłacił za czynsz prawie 20 tysięcy uciekinierów. Organizacja szuka środków na dalsze prowadzenie darmowej kliniki.