W kalendarzu 26 grudnia - drugi dzień Świąt, poświęcony męczeństwu Świętego Szczepana. Dzień kontrastujący nastrojem z powagą Bożego Narodzenia - tradycyjnie obchodzony jest bowiem gwarnie, wypełniony śmiechem i radosnymi zabawami.
W tradycji ludowej w dniu Świętego Szczepana chłopcy, nazywani "śmieciarzami", we wczesnych godzinach rannych rozpoczynali odwiedzanie domów, w których mieszkały panny na wydaniu. Starali się przyjść jak najwcześniej, gdy jeszcze nie uprzątnięto ułożonej na podłodze słomy - ciche i poważne Boże Narodzenie kończyło się bowiem spaniem na słomie rozłożonej na podłodze.
Panna, którą odwiedził "śmieciarz", musiała się wykupić, najczęściej wódką. Aby jednak uniknąć wstydu i konieczności wręczenia okupu, dziewczęta wstawały zaraz po północy i sprzątały swoje posłania. Chłopcy i na to znaleźli sposób - zdarzało się, że przemycali w kieszeniach odrobinę sieczki i niepostrzeżenie rozsypywali ją w izbie. Następnie miotłą starali się ją uprzątnąć i za tę pracę żądali "okupu".
Później wierni uczestniczyli w szczególnej mszy świętej. Przynosili ze sobą do kościoła owies, bób i groch, którymi obrzucali się na pamiątkę ukamienowania Świętego Szczepana. Najczęściej obrzucane były dziewczęta. Rzucanie rozpoczynało się już w kościele, a księża patrzyli na ten zwyczaj przychylnie, bo dzięki niemu pozyskiwali sporo ziarna, które zmiatano po wyjściu wiernych z kościoła.
Obrzucanie się ziarnem miało także charakter magiczny - wierzono, że kontakt z owsem, żytem i grochem zapewni urodzaj w nadchodzącym roku.
Później gospodarze szli z kolędą do koni, a gospodynie do bydła. Dzielono się ze zwierzętami kolorowym opłatkiem, chlebem i wigilijnymi potrawami. Krowy dostawały dodatkowo czosnek, który miał je uchronić przed urokami rzucanymi przez czarownice.
W sadach wiązano słomianymi powrósłami drzewa owocowe, by dobrze rodziły, a poświęconym na sumie owsem gospodarze obsiewali nieurodzajne zagony, żeby ziemia rodziła dobre plony.
Wieczorem natomiast składano wizyty w zaprzyjaźnionych domach i oczekiwano kolędników, którzy odwiedzali każdy dom, nawet najbiedniejszy. Składali życzenia, a w zamian otrzymywali zboże, wędliny i specjalnie na ten cel wypiekane pieczywo.
Jeszcze na początku XX wieku żywa była tradycja, że drugi dzień świąt rozpoczynał dwanaście tzw. szczodrych dni, które trwały aż do Trzech Króli. Nie należało wówczas pracować, za to trzeba było bawić się, jeść i odpoczywać.
Mali chłopcy z szopką lub gwiazdą obchodzący domy w adwencie i podczas świąt, widowiska teatralne zwane "herodami", trzaskanie z batów "na urodzaj" - tak wyglądało tradycyjne kolędowanie na Kujawach i Pomorzu.
Przygotowania do kolędowania rozpoczynały się już w okresie adwentu, kiedy trzeba było wykonać lub odnowić stroje i rekwizyty kolędnicze, przyswoić tekst do szopki czy rolę do "herodów".
"Herody" były jasełkowym widowiskiem teatralnym z podziałem na role - postaci takie jak m.in. Herod, diabeł, śmierć, żołnierz. Opierało się ono wprawdzie na motywach biblijnych, ale - tak jak i inne formy wypowiedzi kolędników - mogło być aktualizowane o komentarze do współczesnych wydarzeń - wyjaśnia Hanna Łopatyńska z Muzeum Etnograficznego im. Marii Znamierowskiej-Pruefferowej w Toruniu. Jak podkreśla, szczyt popularności tego typu przedstawień na Kujawach przypadł na lata 30. XX wieku. W dzisiejszych czasach raczej nie są one spotykane.
Największą żywotność spośród obrzędów kolędniczych zachowało na Kujawach chodzenie z szopką wyposażoną w żłobek. Obecnie zwyczaj ten ogranicza się do odśpiewania znanego z kościoła fragmentu kolędy i prośby o datek. Zupełnie inaczej wyglądało to dawniej, kiedy kolędnicy z rozbudowanymi, wielofigurowymi szopkami urozmaicali swój występ, nawiązując wręcz do teatru.
Na Pałukach od Wigilii Bożego Narodzenia wsie obchodzili kolędnicy z gwiazdorem i św. Józefem w kożuchach, z zamaskowanymi lub posmarowanymi sadzą twarzami. Gwiazdor z łakociami i nieodłączną rózgą ("dyscypliną", zwaną niekiedy "scypliną") odpytywał dzieci z pacierza. W drugi dzień świąt pojawiali się szopkarze, którym towarzyszyć mogło od kilku do kilkunastu dodatkowych kolędników. Na święto Trzech Króli - tak jak i na Kujawach - spodziewano się wizyty kawalerów z gwiazdą.
Kolędników obdarowywano jedzeniem, przede wszystkim zaś pieczywem nazywanym "Szczodrakami". Określenie to pochodzi od nazwy "szczodre wieczory", która stosowana była w odniesieniu do czasu między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem - wyjaśnia Hanna Łopatyńska.
Po wsiach ziemi chełmińskiej wędrowały różnorodne grupy kolędnicze, m.in. przebierańcy z maszkarami zwierzęcymi (kozy, niedźwiedzia czy konia), śpiewający pastorałki szopkarze, a także kolędnicy z gwiazdą.
Na Kociewiu powszechny był zwyczaj kolędowania z szopkami. Pierwotnie były one małe, uformowane na kształt otwartej stajenki, którą szopkarz - najczęściej mały chłopiec - niósł na piersi, na sznurku. Tak, jak w innych regionach, dawniejsze szopki oświetlane były często świeczką, a wyposażano je w drewniane lub szmaciane kukiełki, które w czasach późniejszych zastąpione zostały postaciami z kolorowego papieru.
Jak podaje Agnieszka Kostrzewa z toruńskiego muzeum, na Pomorzu w czasie świąt pojawiały się też grupy zwane gwiazdorami lub gwizdami, czyli przebierańcy w strojach bociana, kozy, niedźwiedzia, kominiarza, baby i dziada, śmierci i diabła, którym przewodził nawołujący dzieci do pacierza gwiazdor w kożuchu lub słomianym płaszczu. Wszędzie ich chętnie przyjmowano, ponieważ wierzono, że kolędnicy wypędzają zło i przynoszą dobro. W święto Trzech Króli kolędowali chłopcy przebrani za Mędrców ze Wschodu - dodaje Kostrzewa.
Górale z Beskidu Śląskiego powinni być w dniu Świętego Szczepana hojni. Odwiedzają ich wówczas połaźnicy i kolędnicy - i żaden nie powinien odejść bez nagrody, najczęściej drobnych pieniędzy.
Drugi dzień świąt - za sprawą kolędowania - był najradośniejszy w Boże Narodzenie. Do dziś kolędowanie to najbardziej żywotny zwyczaj, który wciąż zachowuje archaiczną formę i treść - podkreśla szefowa Muzeum Beskidzkiego w Wiśle Małgorzata Kiereś.
Połaźnicy to zwykle kilkuletnie dzieci. Do gazdów przyjdą z połaźniczką, czyli gałązką ustrojoną w kwiaty, cukierki i bibułki. Jo je mały połaźnicziek/ Prziszilech tu po trójnicziek/ Trójnicziek mi dejczie, sy mnie szie nie szimiyjczie/ Bojo z wozym niejadem, suchej rziepy nie wiezym, co mi doczie to wezmym/ Leebo grosz, leebo dwa, to je moja kolenda - wyrecytują na progu domu.
Do góralskich zagród może zawitać nawet kilkunastu połaźników. Żaden nie powinien odejść bez nagrody, a w zamian za drobne pieniądze gospodarz otrzyma połaźniczkę, którą powinien przybić nad drzwiami wejściowymi. Jeśli po świętach gazda będzie miał połaźniczek niewiele, będzie to znaczyło, że jest skąpcem, a jeśli dużo - że jest szczodry.
Wieczorem zaś do góralskich zagród przybędą kolędnicy - pełnoletni młodzieńcy. Oni oprócz pieniędzy dostaną po kieliszku mioduli, czyli wódki na spirytusie gotowanej z miodem i korzeniami. Kolędnicy nie ominą chałupy dziewczyny, którą jeden z nich "ma na oku". W "Szczepanowy Dzień" nadarza się bowiem jedna z nielicznych okazji, kiedy chłopak będzie mógł zostać u dziewczyny do rana.
Zwyczaj odwiedzania domów przez grupy kolędnicze na małopolskiej wsi jest ciągle żywy, ale forma przedstawień uległa na przestrzeni lat sporym przekształceniom - uważa etnograf z Małopolskiego Centrum Kultury Sokół Benedykt Kafel.
Kolędnicy to akwizytorzy szczęścia. Są jakby wysłannikami z innej krainy, bo ubierają się w dziwne stroje. Nie można ich rozpoznać, chociaż mieszkają w naszej wsi. Przynoszą gospodarzom dobrą nowinę - opowiada etnograf. Jak zaznacza, zwyczaj odwiedzania gospodarzy na przełomie starego i nowego roku wywodzi się jeszcze z czasów przedchrześcijańskich.
Na południu Polski ciągle żywe jest chodzenie z turoniem - na Podhalu nazywanym capem, na Orawie kozą.
Turoń to osobliwe odwzorowanie głowy dzikiego tura - zwierzęcia już wymarłego, który symbolizował siłę i dostatek. W czasach przedchrześcijańskich od chałupy do chałupy chodzono z żywym domowym zwierzęciem: capem, kozą, cielakiem lub owcą - co miało symbolizować dostatek w nowym roku. Później ten zwyczaj przerodził się w chodzenie z symboliczną maszkarą przypominającą zwierzę - wyjaśnia Benedykt Kafel.
Kolędowanie z turoniem, kozą lub capem ma w różnych regionach podobny przebieg. Maszkarę na powrozie wprowadza do izby dziad, Cygan lub Żyd i próbuje ją sprzedać gospodarzowi. Towarzyszą temu komiczne sceny i rozmowy. Turoń pada martwy i odbywają się nad nim zabiegi magiczne, aby go wskrzesić. W końcu turoń wstaje, zaczyna psocić, straszy panny. To symboliczne ożywienie oznacza, że przyroda po zimie ponownie ożyje. Turoń oznacza dobrobyt, stąd kolędnicy śpiewają: Kany turoń chodzi, tam się owies rodzi, kany jego stopy, tamok będą kopy. Kolędników z turoniem chętnie wpuszczano do izby, bo wierzono, że to pobudzi urodzaj.
W Małopolsce znane i ciągle żywe są też inne formy odwiedzin grup kolędniczych. Popularne są widowiska zwane herodami. Herody to przedstawienie opierające się na ewangelicznej scenie opisującej rzeź niewiniątek i śmierć króla Heroda. Obok Heroda w dramacie występuje anioł i diabeł - którzy obrazują walkę dobra ze złem. W finale przedstawienia Herod skazany jest na śmierć, a diabeł zabiera jego duszę - wyjaśnia Benedykt Kafel.
Żywe tradycje kolędnicze są także na Podhalu, gdzie w szczątkowym kształcie zachowała się archaiczna forma kolędowania. Jaślikarze pod Tatrami pojawili się wraz z przybyciem tam grup kolędniczych ze Słowacji, najprawdopodobniej w XVIII wieku. Młodzi górale zaadoptowali słowackie przedstawienie i rozpowszechnili na Podhalu. To kolędowanie, w którym występuje baca z trzema juhasami o obcobrzmiących imionach: Fedor, Ivan i Stach oraz dziad i anioł z szopką. Właśnie ta forma kolędniczych odwiedzin jest współcześnie praktykowana pod Tatrami.
Oryginalne dialogi wymawiane przez bohaterów to łamana słowacczyzna. Nie jest to ani czysty język słowacki, ani polski, dlatego niektóre zwroty są zupełnie niezrozumiałe. Góralscy kolędnicy przywdziewali tekturowe nakrycia głowy i tekturowe pasy oraz malowali twarze, aby ich nie rozpoznano.
Bohaterowie góralskiej szopki odgrywają komiczne przedstawienie, śpiewając przy tym pastorałki. Najbardziej komiczną postacią jest tu dziad, który swoimi figlami rozbawia publiczność. Dziad zbiera też na koniec przedstawienia datki do puszki, dlatego od niego zależy hojność gospodarzy.
W Małopolsce grupy kolędnicze chodziły też od chałupy do chałupy z gwiazdą przystrojoną bibułą lub szopką i śpiewając pastorałki.