Także dziś nie poznamy oficjalnie szczegółów rozmów o tworzeniu nowego rządu. Politycy Koalicji Obywatelskiej, Trzeciej Drogi i Lewicy jasno mówią, że nie przekażą żadnych informacji na temat swoich ustaleń. Można to uznać za irytujące, ale też warto wiedzieć, dlaczego tak jest.
Milczenie uczestników rozmów bierze się stąd, że dopóki wszystko nie jest uzgodnione, to właściwie nic nie jest uzgodnione ostatecznie. W układzie obejmującym dwie izby parlamentu i tylko do pewnego stopnia swobodne kształtowanie rządu zmiana nawet drobnego szczegółu wpływa na równowagę całej sejmowo-rządowej konstrukcji. Konstrukcja zaś powstaje w wyniku uzgodnień nie dwóch, ale czterech ugrupowań, z których zresztą największe, KO, także jest koalicją. Nawet bardzo dobra współpraca wymagająca uzgodnień tak wielu zasad i obsady licznych funkcji w tak licznym gronie raczej nie prowadzi do osiągnięcia niemal natychmiastowego wyniku końcowego. Zwłaszcza że uczestnicy rozmów wcale nie muszą się śpieszyć.
Cztery składające rozległą konstrukcję ugrupowania nie tylko nie muszą jeszcze niczego ogłaszać. Droga do objęcia władzy prowadzi przez wybór marszałka i wicemarszałków Sejmu, a to nastąpi dopiero za prawie dwa tygodnie. Koalicjanci zaś wiedzą, że każde ujawnione nazwisko czy szczegół natychmiast zostaną wykorzystane do wbijania między nich klina. Przykładów nie trzeba szukać - wystarczyło przecież, że marszałkowskie ambicje ujawnił Szymon Hołownia - i nieszczęście gotowe, bo na to samo miejsce Lewica zgłosiła Włodzimierza Czarzastego. PiS miał zaś dzięki temu okazję do pokazania, że nowa koalicja od samego początku kłóci się o stanowiska.
Dodajmy dla równowagi, że tak samo swoje plany ukrywa i PiS, który nie mówi nawet skąd chce wziąć prawie 40 głosów brakujących mu do większości. Wczoraj rzecznik rządu wprost odesłał na Berdyczów wszystkich pytających o tworzenie konkurencyjnego rządu nietypową koncepcją - najpierw misja tworzenia rządu dla Mateusza Morawieckiego, a dopiero potem rozmowy o znalezieniu dla niego poparcia w Sejmie.
Obie strony są świadome, że mówienie dziś o efektach rozmów jest po prostu wbrew interesom tych, którzy je prowadzą. Ujawnia się je wtedy, kiedy już naprawdę trzeba, a z tym można poczekać nawet kilka tygodni.
Należałoby raczej zapytać, czy są szanse na to, że czegokolwiek na temat nowego rządu dowiemy się oficjalnie przed posiedzeniem Sejmu 13 listopada? Odpowiedź może zaś być rozczarowująca - niekoniecznie. Przymusu przecież żadnego nie ma; na pierwszym posiedzeniu Sejmu premier jedynie składa dymisję, prezydent powierza misję stworzenia rządu wybranemu kandydatowi i ma na powołanie rządu 14 dni. A że nazwiska ministrów zdarzało nam się poznać dopiero w dniu powołania na stanowisko - zachowanie ich w tajemnicy trzeba uznać za możliwe.
Warto przy tym także pamiętać, że nawet struktura nie jest jeszcze przesądzona, więc nieznana jest liczba resortów do obsadzenia, o oficjalnie uzgodnionym wspólnym programie i priorytetach nie wspominając.
Możliwe, bo po pierwszym posiedzeniu Sejmu będzie wiadomo, kto ma w Sejmie większość potrzebną do powołania marszałka. To jednak nie musi znaczyć postępu w tworzeniu rządu, zarówno gdyby miał go tworzyć Mateusz Morawiecki, jak Donald Tusk. Jeśli bowiem przeciągnęłyby się uzgodnienia w koalicji KO-Trzecia Droga-Lewica, to dopiero wtedy może się zacząć ich kluczowa część dotycząca obsady funkcji w rządzie. Możliwa jest również nie wiadomo na jakim właściwie założeniu oparta budowa rządu przez PiS, jeśli Andrzej Duda powierzy tworzenie rządu Mateuszowi Morawieckiemu.
W obliczu takich możliwości warto więc uzbroić się w cierpliwość.
I wykorzystać na coś pożytecznego rzadko spotykany okres, kiedy politycy nie mają nam nic do powiedzenia.