Czy można pozostać ministrem spraw wewnętrznych i szefem specsłużb po tym, jak człowiek dał się nagrać przy wódce i ośmiornicy, w trakcie próby dokonania średnio smakowitego dealu z prezesem Banku Centralnego, a w dodatku targi okraszał przypowieściami o ch.., d… i kamieni kupach? Czy można pozostać szefem Narodowego Banku Polskiego po tym, jak w trakcie dziwnych negocjacji żądało się odwołania ministra finansów, i ku rozbawieniu towarzystwa opowiadało się o długości męskiego narządu własnego i członka Rady Polityki Pieniężnej? Donald Tusk próbuje przekonać świat że można. Efektów tego przekonywania nie jestem pewien.
Gdyby to wszystko nie było dość straszne to byłoby nawet śmieszne. Oto w jednej z warszawskich knajp (nota bene, gdy byłem w niej parę miesięcy temu na spotkaniu, jego organizator mówił, że to dziwne miejsce, bo strasznie dużo z tego co się tam dzieje wycieka na zewnątrz) umawiają się jeden z najbardziej znanych polskich teoretyków i praktyków ekonomii i przy okazji szef NBP, z jednym z najlepiej rokujących polityków obecnej ekipy (choć dziwnie często przynoszącym tejże ekipie kłopoty) zajmującym stanowisko szefa MSW. Spotkanie samo w sobie nie byłoby dziwne - choć wolałbym żeby politycy o polityce rozmawiali raczej w gabinetach niż w restauracjach - gdyby nie to, że rozmowa szybko przybiera postać negocjacji, w których w dodatku jedna strona nie za bardzo wie o czym mówi. I gdyby jeszcze te negocjacje przebiegały w atmosferze adekwatnej do wagi sprawy o jakiej się rozmawia... Ale gdy dorośli mężczyźni, na stanowiskach, w trakcie swego pierwszego spotkania zaczynają stroszyć piórka i demonstrować, że są luźni, swobodni, pewni siebie a i mocnym słowem potrafią rzucić, a to wszystko się nagrywa.... To wygląda to tak,... jak wygląda.
W tej historii widzę problem na co najmniej dwóch poziomach. Pierwszy z nich to poziom polityczno-konstytucyjny. Oczywiście, że członek rządu, może rozmawiać z szefem NBP o tym jak poradzić sobie z kryzysem. O tym tak. Ale nie może rozmawiać o tym, jak nie dopuścić do władzy opozycji! I to nie dopuścić przy pomocy pieniędzy NBP! Mniejsza już o to, że chyba do końca nie wie o czym mówi (Belka wyraźnie rozmawia o skupowaniu obligacji, a Sienkiewicz raczej o sięgnięciu po rezerwy NBP), ale argumentacja "nie możemy dopuścić do władzy PiSu! Pomóżcie!" jest ponura. Nawet gdyby przyjąć założenie, w które najwyraźniej święcie wierzy minister, że rządy PiSu byłyby dla gospodarki jakimkolwiek problemem.
Z kolei szef NBP nie powinien pozwalać sobie, nawet gdy rozmawia o sprawach, które leżą w jego gestii, na stawianie warunków typu "zrobię wam dobrze, ale odwołajcie ministra finansów". Bo to pobrzmiewa naruszaniem apolityczności banku centralnego. A ta już pachnie naruszaniem zapisów konstytucyjnych.
Drugi poziom wątpliwości jest natury autorytetowo-obyczajowej. Pewnie, że autorytet polityków w Polsce jest jaki jest. Co nie znaczy, że nie należy nad próbować pracować nad tym by ten stan rzeczy poprawić. Dziwne oferty składane znad ogona wołowego, specyficzny styl rozmowy, niezbyt wyszukane dowcipy na pewno go nie poprawiają. I pytanie, czy minister spraw wewnętrznych i prezes NBP, którzy dokonali samo-ośmieszenia powinni pozostawać na stanowiskach. Póki co - partia rządząca, ustami swego lidera, oświadczyła, że mogą, że nie ma problemu i że w gruncie rzeczy nic szczególnego się nie stało. Być może publiczność wybaczy, być może zapomni, ale ja pamiętam też takich premierów, którzy do samego końca bronili swoich ministrów i współpracowników przed dymisją. I zapłacili za to srogą cenę. Oj bardzo srogą.