Jakie perspektywy ma dzisiejsza młodzież? Czy łatwo im wejść na rynek pracy? Gościem radia RMF24 była profesor Barbara Fatyga, socjolog młodzieży i antropolog współczesności z Uniwersytetu Warszawskiego. Rozmawiał z nią Piotr Bukański.
Piotr Bukański: Czy młodzi mają dzisiaj trudniej niż mieli ich rodzice? Kończę studia, chcę wejść na rynek pracy, po prostu się usamodzielnić. Czy mam trudniej niż mieli moi rodzice?
Widzi pan, już pan tutaj popełnił pierwszy błąd, ponieważ kończy pan studia i już od dawna pan jest obecny na rynku pracy. To jest pierwsza kwestia, do której trzeba się w myśleniu o młodych ludziach przyzwyczaić. Zdecydowana większość studentów - również studiów dziennych - pracuje już w trakcie studiów. To jest tragedia. Ci młodzi ludzie nie studiują jednego kierunku, tylko dwa albo trzy. Do tego wykonują tzw. prace śmieciowe, ale one im bardzo zabierają czas.
Czyli możemy powiedzieć, że jednak to pokolenie ma trudniej od pokolenia wcześniejszego, pokolenia rodziców?
Młodzi ludzie, którzy dziś studiują, to są dzieci dzisiejszych 40.- 50-latków. Pokolenie ich rodziców, to jest pokolenie przełomu. Właściwie, gdyby mówić o zdecydowanej różnicy, to trzeba byłoby się odnosić do pokolenia ich dziadków, a nie rodziców. Rodzice już mają często bardzo podobne doświadczenia i niestety, często popychają dzieci tą samą drogą, którą oni przeszli.
Bardzo często zdarza się usłyszeć, że my mieliśmy dużo gorzej i sobie poradziliśmy. A teraz macie większe możliwości, większe perspektywy. I w sumie narzekacie na to, a macie, gdzie pracować...
Może warto byłoby się zastanowić nad tym, że doba ma tylko 24 godziny. W jakim czasie człowiek może być efektywny, również intelektualnie. Gdzie jest czas na odpoczynek, na zabawę, na nudę, która jest niezbędna do tego, żeby sobie resetować mózg? Ci młodzi ludzie nie mają dzisiaj na to w ogóle czasu, ponieważ biegają jak chomiki w kołowrotku od jednego zajęcia do drugiego i właściwie niczego nie robią, bo nie mogą.
Ten brak czasu - czy pani myśli, że to jest spowodowane względami ekonomicznym, bo sytuacja jest trudna szczególnie dla tych młodych osób, które chcą się usamodzielnić? Czy jednak to jest jakaś presja, którą nakłada na nas społeczeństwo? A może sami sobie nakładamy - jako młodzi ludzie - takie wymagania, oczekiwania co do świata?
Myślę, że wszystkiego po trochu tutaj jest. W skali ogólnospołecznej liczba studentów zwiększyła się niesłychanie. Dostęp do wyższego wykształcenia, a zarazem te progi, które broniły Okopów Świętej Trójcy, czyli murów uczelni, znacząco się obniżyły. To jest jeden element. Drugi, skoro właśnie ten dostęp jest tak szeroko otwarty, to mogą studiować osoby, których rodzin nie stać na wspieranie swoich dzieci w trakcie edukacji. Ci ludzie muszą pracować, ale rzadko się zdarza, żeby taki ktoś zainwestował w pracę i jeden kierunek studiów, ponieważ wmówiono mu, że on musi mieć maksymalnie szeroki wachlarz tzw. umiejętności, zamiast dobrze umeblowanego mózgu. W związku z czym, to też się tutaj przekłada. Po trzecie, mówimy o sytuacji młodzieży głównie w wielkich ośrodkach miejskich. Więc jest też rodzaj takiej presji czy wręcz mody na to, żeby być samodzielnym. Jest jeszcze jeden element, o którym chcę powiedzieć, ale on jest niezwiązany z pańskim pytaniem, mianowicie to jest poziom edukacji i kompetencji intelektualnych, z którymi młodzi ludzie przychodzą teraz na studia.
Też takich kompetencji społecznych trochę, tak?
To są dwie rzeczy właśnie. Z jednej strony to są czysto intelektualne kompetencje, szerokość horyzontów poznawczych, umiejętność pracy zespołowej niesłychanie w dzisiejszym świecie ceniona, której niestety ja nie widzę za bardzo. To trzeba odgruzowywać i uczyć praktycznie od zera. Oczywiście to są też kwestie kompetencji stricte społecznych. Na przykład kompletna nieumiejętność znoszenia krytyki, jakakolwiek krytyka jest brana personalnie. Bardzo wielu młodych ludzi w ogóle nie rozumie, że można ostro dyskutować i spierać się o różne rzeczy, nie raniąc godności czy poczucia własnej wartości tego z kim się dyskutuje.
Czy to może wynikać z tego, że mamy społeczeństwo sukcesu? Narzuca się nam ten sukces przez internet, że każdy musi ten sukces osiągnąć, każdy musi być najlepszy w tym, co robi.
Bardzo znamienną informację bodajże rok temu usłyszałam, która moim zdaniem świetnie pasuje. Mianowicie jeden z polskich uczniów dostał się na studia na Harvardzie. Oczywiście on był nastawiony przede wszystkim na indywidualny sukces, bo tego go nauczono tutaj w kraju. Natomiast tam w tej chwili ceni się przede wszystkim pracę zespołową. Okazało się, że nie radzi sobie w ogóle, że nikt nie chce z nim pracować, ponieważ jest odbierany jako osoba egoistyczna, nastawiona wyłącznie na siebie, niepotrafiąca współpracować. W efekcie skończyła się zabawa. Proszę sobie wyobrazić, że w tej chwili student, który się dowiaduje, że np. na mojej specjalizacji wszystkie egzaminy są ustne, wpada w dziki popłoch, ponieważ on się panicznie boi kontaktu w trakcie egzaminu ustnego z wykładowcą, którego skądinąd już cały semestr zna. Przecież to powinna być sytuacja normalna, ale nie dla ludzi, którzy są chowani przy pomocy wyłącznie testów, którzy w związku z tym nie potrafią mówić po polsku, nie potrafią wyrażać myśli w sposób jasny i logiczny.
Czyli tak jakbyśmy mieli to podsumować, to nie jest to wina samego w sobie pokolenia, tylko tego, jak ono jest kształtowane i wpychane w ramki od najmłodszych już lat?
Żeby była jasność - to nie znaczy, że ja uważam, że ci młodzi ludzie reprezentują jakiś - za przeproszeniem - gorszy gatunek człowieka. Broń Boże, oni są tacy sami pod pewnymi względami jak inni, natomiast zostali potwornie uszkodzeni. Przede wszystkim przez system edukacyjny, który nie został właściwie zreformowany, praktycznie rzecz biorąc od początku transformacji do dzisiaj. Tego już się zresztą nie da reformować, to należałoby wysadzić w kosmos i zbudować od nowa.
Żeby rozwiązać w jakiś sposób tę sytuację, potrzebna jest tu zmiana już u podstaw w szkolnictwie. Tak pani uważa?
Tak, ale to też wszystkiego nie załatwi, bo ja już w latach 90., obserwując właśnie relacje młodzieży z tymi podstawowymi grupami, czyli z rodziną i ze szkołą zauważyłam takie zjawisko, które nazwałam ping-pongiem oświatowym. To znaczy, coraz bardziej niewydolni wychowawczo rodzice zrzucają proces wychowawczy na szkołę. Szkoła z kolei uważa, że wychowywać to powinna rodzina, a oni powinni uczyć. No i ten młody człowiek tak lata jak piłeczka ping- pongowa pomiędzy rodziną a szkołą i właściwie jest pozostawiony sam sobie. W latach 90., jeszcze funkcjonowały rozmaite środowiska subkulturowe, w których ten proces wychowawczy się dokonywał w grupach rówieśniczych, to zanikło. Teraz można obserwować jak w coraz większym stopniu młodzi ludzie przyzwyczajają się albo do myśli, że muszą sobie radzić sami i właściwie żadnego zaufania do świata dorosłych nie należy mieć, bo i tak nic z tego nie będzie. Albo siłą rzeczy opierają się właśnie głównie na rodzicach, którzy często nie rozumieją warunków, w jakich przyjdzie danemu młodemu pokoleniu żyć, bo tutaj zmiany są nieuchronne. No więc, co on powinien osiągnąć? Jaką presję ta rodzina wyraża: pracę w dobrym zawodzie na bezpiecznym etacie do emerytury. Ale świat nie będzie tak już wyglądał. A my nie przygotowujemy naszych młodych ludzi do tego, że będą mieli długie okresy bezrobocia, nie powinni w tym czasie głupieć, tylko mieć jakieś zajęcie, czyli mieć dobrze umeblowane w głowie, mieć pasje różnego rodzaju, mieć możliwości zajmowania i uczenia się różnych nowych rzeczy. Pojęcie uczenia się przez całe życie przestaje być pustym sloganem w dyskursie edukacyjnym. Nie robi tego szkoła, nie robi tego rodzina. Dobrze, zdobędę ten papier, skończę studia, należy mi się praca do emerytury. Nic z tych rzeczy. Ten świat się na naszych oczach brutalnie kończy.
I młodzi ludzie spotykają się - można powiedzieć - ze ścianą, z tymi oczekiwaniami, które wynieśli z domu. Jakaś rada, jak mam sobie poradzić teraz w świecie?
To nie znaczy, że młodzi ludzie sobie nie radzą. Jeszcze przed pandemią, czyli jakiś czas temu, ale te trendy aż tak szybko się nie zmieniają, zgłosiła się do mnie młoda dziewczyna, 17-latka wtedy, która miała do wykonania jakiś szkolny projekt dotyczący jej rówieśników. Przygotowała tak jak umiała ankietę dotyczącą ich celów życiowych, aspiracji, zainteresowań, tego, co chcą studiować itd. W ciągu jednego dnia na tę ankietę odpowiedziało ponad 5 tys. ludzi. Oczywiście ta ankieta rozchodziła się w pewnej bańce. To nie jest próba reprezentatywna, jakby odpowiedział socjolog, ale niemniej jednak liczby tych głosów nie sposób zlekceważyć. I co tam się okazało? Otóż, że zainteresowania tych młodych ludzi są niezwykle szerokie. Właściwie prawie nie było monomaniaków. Czyli że np. interesuje się historią, chce zajmować się tylko historią, tylko tak widzi swoją przyszłość itd. Oni mieli mnóstwo różnego rodzaju zainteresowań. Prawdę mówiąc to, że w ogóle jeszcze mogą funkcjonować i mogą się rozwijać, niestety nie zawdzięczają w większości przypadków ani rodzinie, ani szkole. Tylko mediom elektronicznym, przede wszystkim internetowi. To jest moim zdaniem jedna z pozytywnych rzeczy, którą można tutaj na koniec powiedzieć.
Podsumowując możemy powiedzieć, że warto realizować swoje pasje - warto te pasje mieć przede wszystkim, żeby w tym świecie mieć się czym zająć oprócz pracy.
Tak, myślę, że to dobra puenta naszej rozmowy.
Bardzo dziękuję. Moim gościem była pani profesor Barbara Fatyga.