Ponure dane dotyczące redukcji CO2 w najbardziej rozwiniętych krajach świata. Badania naukowców z Leeds i Barcelony pokazują, że polityka wzrostu gospodarczego jest w ich przypadku nie do pogodzenia z celami zawartymi w porozumieniach paryskich, zmierzającymi - przypomnijmy - do ograniczenia ocieplenia klimatu do poziomu 1,5 stopnia Celsjusza. Analiza sytuacji w 11 krajach, którym oficjalnie w latach 2013-19 udało sie utrzymać wzrost gospodarczy przy redukcji emisji CO2 pokazuje, że w tym tempie osiagną neutralność klimatyczną nie w połowie obecnego stulecia, ale za... 200 lat. I wyemitują w tym czasie 27 razy więcej CO2, niż w ramach założeń umowy z Paryża im się należy.
Praca opublikowana na łamach czasopisma "The Lancet Planetary Health" przez Jefima Vogela z University of Leeds i Jasona Hickela z Autonomous University of Barcelona i London School of Economics and Political Science, podważa przekonanie, że niektórym krajom wysoko rozwiniętym udało się wprowadzić politykę tzw. "zielonego wzrostu". Zdaniem autorów, utrzymanie obecnej polityki sprawi, że redukcje emisji gazów cieplarnianych będą w praktyce drastycznie mniejsze, niż przewidują cele klimatyczne zapisane w porozumieniach paryskich. Wzywają do rezygnacji ze wzrostu gospodarczego i wprowadzenie polityki klimatycznej opartej na zrównoważonym rozwoju, sprawiedliwości i trosce o powszechny dobrostan.
Autorzy zauważają, że politycy i media chętnie wskazują na osiągnięcia krajów rozwiniętych we wprowadzaniu polityki "zielonego wzrostu", która ma godzić wzrost gospodarczy z celami klimatycznymi. Porównanie realnych spadków emisji gazów cieplarnianych z celami zapisanymi w porozumieniach paryskich pokazuje jednak, że tak to nie działa. "Wzrost gospodarczy w krajach wysokorozwiniętych nie ma w sobie nic zielonego" - przekonuje pierwszy autor, Jefim Vogel. "To tylko przepis na klimatyczną katastrofę i dalszą, związaną z tym, niesprawiedliwość. Nazywanie tego zielonym wzrostem to nic innego jak greenwashing. By wzrost mógł być uważany za zielony musi być zgodny z celami i zasadami porozumień paryskich. Kraje wysoko rozwinięte nie osiągają niczego choćby zbliżonego do tych celów i nic nie wskazuje na to, by miały to w przyszłości osiągnąć" - dodaje. "Prowadzona w krajach rozwiniętych polityka wzrostu jest sprzeczna zarówno z celami zmierzającymi do ochrony klimatu, jak i zasadami sprawiedliwości, które mają umożliwić rozwój krajom o niższych dochodach. Mówiąc wprost, to polityka szkodliwa, niebezpieczna i niesprawiedliwa".
Badania uwzględniają dane z 11 krajów rozwiniętych, które w latach 2013-19 osiągnęły wzrost gospodarczy przy równoczesnym spadku emisji CO2. To Australia, Austria, Belgia, Dania, Francja, Kanada, Luksemburg, Niderlandy, Niemcy, Szwecja i Wielka Brytania. W przypadku każdego z tych krajów porównano prognozy spadku emisji CO2 przebiegające w dotychczasowym tempie z tym, co byłoby konieczne dla utrzymania się w sprawiedliwej puli emisji zgodnej z planami z Paryża. Brano przy tym pod uwagę zarówno ambitny plan utrzymania ocieplenia w granicach 1,5 stopnia C, jaki i nieco mniej restrykcyjny, przewidujący utrzymanie się znacząco poniżej 2,0 stopni C, czyli w praktyce do 1,7 stopni C.
Wnioski są przygnębiające. Żaden z uwzględnionych krajów nie redukował emisji CO2 w tempie choćby porównywalnym do tego, które ustalono w Paryżu. Jeśli nic się nie zmieni, w obecnym tempie kraje te mają szanse zbliżyć się do klimatycznej neutralności w ciągu dopiero 200 lat, emitując po drodze ponad 27 razy więcej gazów cieplarnianych niż przypada na nie w ramach sprawiedliwego podziału całej puli, która pozostała światu do emisji przy zachowaniu celu 1,5 stopnia C.
Różnica jest dramatyczna. W badanych krajach średni spadek emisji CO2 w latach 2013-19 wynosił 1,6 proc. rocznie. Tymczasem, by utrzymać się w ramach celu 1,5 stopnia C, potrzebujemy do 2025 roku redukcji na poziomie 30 proc. rocznie. Nawet prymus w tym gronie Wielka Brytania, która rejestrowała średni spadek emisji na poziomie 3,1 proc. musi przyspieszyć do 2025 roku pięciokrotnie, by osiągnąć poziom redukcji 16 proc. rocznie. Z kolei takie kraje, jak Australia, Austria, Belgia, Kanada i Niemcy powinny redukować emisje nawet 30 razy szybciej, niż czyniły to w latach 2013-19.
"Pogoń za wzrostem gospodarczym w krajach rozwiniętych sprawia, że osiągniecie zgodnych z porozumieniem paryskim redukcji emisji jest praktycznie niemożliwe. Jeśli te kraje rzeczywiście chciałyby trzymać się ustaleń z Paryża, musiałyby zmienić politykę, zrezygnować ze wzrostu gospodarczego, ograniczyć najbardziej energochłonne i nie niezbędne gałęzie przemysłu, ograniczyć konsumpcję najzamożniejszych, przejść z prywatnego transportu na publiczny. To ograniczy zapotrzebowanie na energię i pomoże w szybszej dekarbonizacji" - przekonuje Jason Hickel.
Jego zdaniem, trzeba przyspieszyć publiczne inwestycje w energię odnawialną i zwiększanie efektywności wykorzystania energii. Uważa też, że zwolnienie a potem przestawienie części mocy produkcyjnych, zarówno zakładów przemysłowych, materiałów, jak i pracowników, pomoże w realizacji najpilniejszych celów społecznych i ekologicznych. "Polityka powinna dążyć do likwidacji bezrobocia i zapewnienia wszystkim odpowiednich warunków życia. Powinniśmy się skoncentrować na tym, co jest konieczne dla ogólnego dobrostanu, sprawiedliwości i tworzenia gospodarki ekologicznie zrównoważonej" - przekonuje.
Co więc powinniśmy zrobić? Tu robi się naprawdę ciekawie. Zdaniem autorów pracy, kraje rozwinięte powinny praktycznie natychmiast zrezygnować z dalszego wzrostu gospodarczego. Po kolei ograniczyć energochłonne i niekonieczne formy produkcji i konsumpcji. Czyli np. ograniczyć przemysłową produkcję żywności, ubrań, dużych samochodów, ograniczyć podróże, zwłaszcza samolotami, budowę dużych domów, zrezygnować z prywatnych jachtów, czy odrzutowców.
Kolejne proponowane przez nich kroki to ograniczenie nierówności społecznych za sprawą silnie progresywnych podatków, a nawet... górnego limitu dochodów. Postulują też, by ocieplić budynki, remontować istniejące i ograniczyć budowę nowych, ograniczyć marnowanie żywności, przejść na dietę opartą głównie na roślinach. Wzywają do stworzenia prawa wymuszającego wydłużenie czasu życia produktów, zwiększenie ich trwałości i zapewnienie możliwość naprawy. Podkreślają konieczność ograniczenia prywatnego transportu, postawienia na publiczny, komunikacje rowerową i zachęty do mieszkania w miejscach, które umożliwiają dostęp do podstawowych instytucji na piechotę.
"Odejście od wzrostu gospodarczego w kierunku tego modelu fundamentalnie różni się od recesji. Nie oznacza utraty środków do życia, czy popadnięcia w niedostatek. Nowy model gospodarki bez wzrostu zapewni poziom życia i dobrobyt dzięki takim mechanizmom, jak gwarancja zatrudnienia, zmniejszenie czasu pracy, wprowadzenie dochodu minimalnego, powszechny dostęp do mieszkań i wysokiej jakości usług publicznych" - dodaje Jefim Vogel.
I tu proszę pozwolić mi na słowo komentarza. Niektóre z tych postulatów są absolutnie uzasadnione, teraz, już, od razu. Choćby wymuszenie większej trwałości produktów. Część z nich brzmi jednak trochę, jak plany z nieodległej nam, słusznie minionej przeszłości. Radykalne i fundamentalne zmiany mają bowiem nastąpić przy zachowaniu jakości życia, redukcji nierówności i poprawie ogólnego dobrostanu. Tak by wszyscy byli zadowoleni. Cóż, przypuszczam, że wątpię. Nie wiem, czy ta praca, trochę mimowolnie nie pokazuje, że paryskie cele klimatyczne są po prostu nierealne i trzeba wymyślić jak najszybciej inne, skuteczniejsze metody dbania o klimat. Ale jedno nie ulega wątpliwości. Z udawania troski o klimat, przy równoczesnym, konsekwentnym realizowaniu tylko własnych interesów, pożytku - ani społecznego, ani klimatycznego - nie będzie. Ta praca wyraźnie to pokazuje.