Najwyższy czas zmienić kalendarz - twierdzą naukowcy Johns Hopkins University. Nie chodzi im przy tym o zmianę ściennego kalendarza 2011 z pieskami na kalendarz 2012 z kociakami, ale gruntowną zmianę sposobu, w jaki liczymy kolejne miesiące w roku. Zmianę, która sprawi, że od tej pory Nowy Rok już zawsze będzie wypadał w niedzielę. Podobnie, jak Boże Narodzenie.
Przyjrzyjmy się dokładnie grudniowi tego roku. Jeśli pomysł Richarda Conna Henry'ego, astrofizyka z Krieger School of Arts and Sciences i Steve'a H. Hankego, ekonomisty z Whiting School of Engineering się kiedyś przyjmie, już wszystkie grudnie będą wyglądały tak samo, a my bezpowrotnie stracimy dodatkowe dni wolne 25 grudnia i 1 stycznia. Z innymi świętami będzie nieco lepiej. 1 maja, 15 sierpnia i 1 listopada będą wypadały we wtorki, 3 maja w czwartek, 11 listopada w piątek. Rok szkolny będzie się zaczynał w czwartek, a rok akademicki... prawdopodobnie w poniedziałek, bo 1 października wypadnie w niedzielę.
Po co to wszystko? Hanke i Henry twierdzą, że pomysł opracowania stałego kalendarza ma sens głównie z powodów ekonomicznych. Jego wprowadzenie ułatwi - ich zdaniem - planowanie wszelkich transakcji handlowych, operacji finansowych, czasu pracy, spotkań biznesowych. Uprości też organizację zajęć szkolnych i planowanie wakacji. Odtąd w naszym szybko globalizującym się świecie, wszystko będzie mogło się odbywać według stałego, niezmiennego planu.
Pomysł reformy kalendarza nie jest nowy. W XX wieku podejmowano liczne teoretyczne próby konstrukcji nowych zasad, rozbijały się one jednak o konieczność rezygnacji z siedmiodniowego tygodnia, co ze względów religijnych byłoby dla zdecydowanej większości nie do przyjęcia. Proponowany teraz Hanke-Henry Permanent Calendar radzi sobie z tym problemem zaskakująco dobrze.
Hanke i Henry proponują, by pozostawić siedmiodniowy tydzień i dwanaście miesięcy w roku. Niektóre z tych miesięcy miałyby jednak inną długość niż teraz. Rok dzieliłby się na cztery kwartały po 91 dni. Każdy z nich zawierałby dwa miesiące po 30 dni i jeden 31-dniowy. To oznacza, że luty, podobnie, jak siedem innych miesięcy miałby 30 dni. Po 31 dni miałyby zaś tylko marzec, czerwiec, wrzesień i grudzień. Jak łatwo policzyć taki zreformowany rok liczyłby sobie 364 dni.
A co z latami przestępnymi i koniecznością dodawania co cztery lata jednej doby, by dopasować się do rzeczywistego, nieco dłuższego niż dotychczasowy rok czasu obiegu Ziemi wokół Słońca? I na to jest sposób, który pozwala utrzymać stałość kalendarza. Hanke i Henry proponują, by co pięć lub sześć lat dodawać do roku, na koniec grudnia cały tydzień. Gdyby stały kalendarz wprowadzić już teraz, "przestępne" lata przypadałyby w 2015, 2020, 2026, 2032, 2037, itd.
Łatwiej wszystko to sobie wyobrazić, jeśli zajrzy się na stronę, gdzie każdy może sobie sprawdzić, w jaki dzień tygodnia wypadałyby odtąd jego imieniny i urodziny. Ja na przykład już wiem, że obchodziłbym urodziny w sobotę, ale imieniny w poniedziałek. Nie idealnie, ale i nie beznadziejnie. Będą przecież i takie daty, które w nowym kalendarzu w ogóle się nie pojawią. I co wtedy?
Kalendarz juliański obowiązywał przez ponad 16 stuleci, gregoriański już ponad 400 lat, kto wie, być może musimy się oswoić z myślą, że za naszych czasów dokona się kolejna kalendarzowa rewolucja. Może trochę trudno sobie wyobrazić te stałe daty w stałe dni tygodnia, ale umówmy się, czy kiedyś potrafiliśmy sobie wyobrazić wolne od pracy soboty, czy "pracujący" 22 lipca?
Zdaniem autorów projektu, najlepiej byłoby go zrealizować już od najbliższego tygodnia, kiedy to właśnie w niedzielę przypada Nowy Rok. To jednak oczywiście nie jest możliwe. Kto wie jednak, czy ich pomysł, korzystny podobno dla świata finansów, nie zyska szybko wpływowych sojuszników. Być może więc już za pięć lat, kiedy po raz kolejny grudzień zakończy się w sobotę, będziemy 1 stycznia 2017 roku inaugurować nowy kalendarz. Tylko jak on się wtedy będzie nazywał? Henryhankowski?
PS. Richard Conn Henry i Steve H. Hanke wspominają przy okazji o jeszcze dalej idącej propozycji zniesienia stref czasowych. Są przekonani, że świat dojrzeje w końcu do wprowadzenia jednego uniwersalnego czasu. Od tej pory, jeśli coś działoby się o godzinie 12, to byłaby to godzina 12 na całym świecie. I nie oznaczałaby południa. Ale to już zupełnie inna historia.