W polskich księgarniach pojawiła się książka Amerykanina Davida Lebovitza "Słodkie życie w Paryżu". Lebovitz jest światowej sławy cukiernikiem, który wymyśla nieziemskie wprost smaki lodów. Tym razem opisał smaki Francji, w której mieszka. I smaczki Paryża.

"Kiedy mówią: nie, mają na myśli: przekonaj mnie. (...) Kiedy mówią: wszystkie stoliki zajęte, myślą: przekonaj mnie. Kiedy mówią: nie ma, mają na myśli: jest, ale nie dla ciebie" - między innymi takimi spostrzeżeniami dzieli się autor z czytelnikami. Pisze też o tym, jak Francuzi sprytnie omijają kolejki, jak jedzą banany widelcem i nożem oraz jak bardzo kochają świeżą żywność. Zwraca też uwagę, że kierowcom w Paryżu wszystko uchodzi płazem. A poza tym Lebovitz podaje 50. ulubionych przepisów na sprawdzone i niedrogie potrawy. To między innymi  lody kawowo - karmelowe, sos czekoladowy, mus czekoladowy, ciasto czekoladowe, ptysie z kawałkami czekolady i beza z karmelem. Jest tylko jedna wada tej lektury, czytając książkę "Słodkie życie w Paryżu" czytelnik bez przerwy odczuwa głód.

Przeczytaj fragment książki:

MÓJ CLÉ DO SUKCESU

"Jeśli przez dłuższy czas nie byliście w Paryżu, jedną z rzeczy, które na pewno rzucą wam się w oczy po ponownym przyjeździe, będzie zadziwiająco duża liczba oddziałów banków otwartych w ciągu ostatnich kilku lat. Za każdym razem, gdy jakaś firma zostaje zamknięta, szczególnie w dobrej lokalizacji, następnego ranka zjawiają się ekipy remontowe i opróżniają pomieszczenia, a krótko później oddział Société Générale, Crédit Lyonnais czy BNP otwiera swoje błyszczące podwoje.

Banki we Francji mają ogromną władzę, a wystawiany przez nie clé, klucz RIB jest dla jej mieszkańców równie ważny, jak wydawany przez władze dowód tożsamości. RIB (relevé d’identité bancaire) to kilkucentymetrowy świstek papieru zadrukowany mnóstwem cyfr i stanowiący dowód posiadania konta bankowego. To poświadczenie, że dana osoba zasłużyła sobie na podłączenie gazu, elektryczności i telefonu. Aby otrzymać wizę, potrzebny jest rachunek za prąd. Jednak nie można uzyskać wizy, nie posiadając rachunku za prąd. Rachunku za prąd nie można z kolei otrzymać bez posiadania RIB. Tylko że nie można otworzyć rachunku bankowego i otrzymać RIB bez wizy. Zaś wizy nie sposób wyrobić bez okazania rachunku za prąd. Ze wszystkich francuskich paradoksów, z jakimi się spotkałem, właśnie ten przez wiele tygodni doprowadzał mnie do rozpaczy.

Moje problemy rozpoczęły się, gdy zacząłem kompletować dokumenty potrzebne do wyrobienia carte de séjour, długoterminowej wizy w tym wśród nich także dowód zamieszkania (oto i kolejny paradoks: by uzyskać wizę umożliwiającą mieszkanie we Francji, trzeba udowodnić, że już się tu mieszka). Musiałem więc otworzyć konto w banku. Sęk w tym, że każdy bank, do którego poszedłem, odmówił mi otworzenia konta, bo nie posiadałem wizy. Nawet poczta, która we Francji działa jak bank i jest znana z ogromnej wyrozumiałości, odmówiła mi przywileju powierzenia jej swoich pieniędzy.

Obcokrajowcy nie rozumieją, że osoby siedzące przy biurkach lub za kontuarami we Francji mają niezbywalne prawo powiedzieć non, niezależnie od przyczyny. W przeciwieństwie do Ameryki, gdzie wszyscy są uczeni mówić "tak", we Francji oui oznacza więcej pracy. A jeśli cięższa praca pociąga was równie mocno jak ich, zaczynacie chyba rozumieć zasady panującej tu logiki. Niechętny idei deportacji i coraz bardziej zdesperowany zgodziłem się na przedstawioną przez mojego zamożnego przyjaciela propozycję spotkania z pracownicą banku. Zaprowadził mnie on do oddziału przy place de l’Opéra. Zabrałem ze sobą pudełko La Maison du Chocolat, które bancaire, pracownica banku z radością przyjęła, po czym skierowała mnie z powrotem do oddziału banku w mojej dzielnicy (jedną z korzyści gwiaździstego układu ulic Paryża jest to, że łatwo wrócić w miejsce, z którego się wyruszyło).

Po powrocie do dzielnicy Bastylii poświęciłem kolejne dwa tygodnie na umawianie spotkań w rozmaitych bankach, strojenie się w garnitur i krawat oraz przychodzenie do oddziału z grubą teczką tylko po to, by zobojętniały directeur d’agence, kierownik oddziału mógł odprawić mnie z kwitkiem. Przepędzano mnie ze wszystkich oddziałów, jeden po drugim. Ponieważ od spotkania w sprawie wyrobienia wizy dzieliło mnie już tylko kilka dni, zacząłem wpadać w panikę, a oczy napełniały mi się łzami po każdym okropnym i wyczerpującym dniu. Nagle mnie oświeciło. Uzmysłowiłem sobie, że posiadam coś, czemu niewiele Francuzek mogło się oprzeć. Śmiało i znienacka wmaszerowałem więc do jednego z ostatnich banków w okolicy, których jeszcze nie odwiedziłem. Minąłem masywne podwójne drzwi, półżywy, bo gardło miałem ściśnięte krawatem tak mocno, że ledwo oddychałem. Powiedziano mi, że muszę zaczekać. Kiedy wreszcie wywołano moje nazwisko, wszedłem do biura starannie ufryzowanej Parisienne, paryżanki, podobnej do pozostałych urzędniczek, z którymi rozmawiałem. Nie wykazała szczególnego zainteresowania mną i moją wypchaną papierami teczką. Siedziałem sztywno, starając się nie wiercić i nie mówić za dużo, podczas gdy ona przeglądała każdy skrawek papieru w mojej pieczołowicie skompletowanej teczce z wyrazem twarzy, który znałem aż za dobrze. Kiedy skończyła, wydała z siebie westchnięcie, spojrzała na mnie kwaśno i kiedy już otwierała usta, żeby coś powiedzieć, przerwałem jej. Tym razem byłem przygotowany".