USA monitorują sytuację w Boliwii po rezygnacji prezydenta Evo Moralesa i apelują do cywilnych przywódców w tym kraju, aby zachowali kontrolę - oświadczył przedstawiciel Departamentu Stanu. Meksyk nazwał wydarzenia w Boliwii "puczem wojskowym". Natomiast szefowa dyplomacji Unii Europejskiej Federica Mogherini poinformowała po ustąpieniu prezydenta Boliwii Evo Moralesa, że szefowie MSZ państw unijnych omówili kwestię wysłania obserwatorów do tego kraju i wezwała do zachowania spokoju.
Morales, według dowódcy boliwijskich sił zbrojnych generała Williamsa Kalimana, złożył dymisję pod presją armii. Sam ustępujący prezydent nazwał ostatnie wydarzenia i niepokoje społeczne "obywatelskim zamachem stanu".
Najważniejsze jest, aby konstytucyjnie wyznaczeni cywilni przywódcy zachowali kontrolę podczas okresu przejściowego (przed przekazaniem władzy) - powiedział agencji Reutera przedstawiciel resortu dyplomacji USA, który pragnął zachować anonimowość.
Wzywamy wszystkich, aby powstrzymali się od przemocy w tym okresie pełnym napięć i będziemy nadal współpracować z naszymi międzynarodowymi partnerami, by sprawić, że w Boliwii przetrwa demokracja i ład konstytucyjny - zapewnił rozmówca Reutera.
Minister spraw zagranicznych Meksyku Marcelo Ebrard ocenił, że ustąpienie prezydenta było de facto zamachem stanu. "Jest to pucz, ponieważ armia zażądała rezygnacji prezydenta, a to jest pogwałceniem ładu konstytucyjnego w tym kraju" - oznajmił Ebrard.
Minister oświadczył też, że Meksyk nadal uważa Moralesa za prezydenta Boliwii, a Organizacja Państw Amerykańskich (OPA) powinna zwołać spotkanie w trybie natychmiastowym, aby omówić kryzys w tym kraju.
Wkrótce potem prezydent Meksyku Andres Manuel Lopez Obrador powiedział, że zgadza się z szefem dyplomacji. Nazwał zmuszenie Moralesa przez wojskowych do ustąpienia wydarzeniem "godnym pożałowania".
Obrador podkreślił, że pochwala postawę prezydenta Boliwii, który wolał podać się do dymisji, niż narazić obywateli swego kraju na przemoc.
Po trwających od trzech tygodni społecznych protestach lewicowy prezydent Boliwii podał się w niedzielę do dymisji. Opozycja utrzymuje, że wyniki niedawnych wyborów, które zapewniły mu reelekcję, są sfałszowane.
Wcześniej Morales zapowiedział powtórne rozpisanie przeprowadzonych 20 października wyborów.
Tuż po telewizyjnym oświadczeniu Moralesa o rezygnacji Kaliman poinformował, że to armia wezwała go do ustąpienia.
Ogłoszenie reelekcji Moralesa po wyborach 20 października wywołało masowe protesty w całym kraju. Oficjalnie zdobył on 47,08 proc. głosów, a jego główny rywal, centrowy poprzedni prezydent Carlos Mesa 35,61 proc. Do wygrania wyborów już w pierwszej turze potrzebne jest uzyskanie ponad połowy wszystkich głosów lub przewagi co najmniej 10 punktów procentowych. Opozycja twierdziła, że władze sfałszowały wyniki głosowania.
W piątek Morales wykluczył stłumienie rebelii przy pomocy wojska. Zapowiedział też, że nie ustąpi ze stanowiska i nie zgadza się na powtórzenie wyborów prezydenckich. Oskarżał opozycję, że próbuje dokonać zamachu stanu.
Minister spraw zagranicznych Hiszpanii, a zarazem przyszły szef dyplomacji Unii Europejskiej Josep Borrell powiedział, że sytuacja w Boliwii jest niepokojąca, ponieważ nie wiadomo, kto sięgnie po władzę, wykorzystując "pustkę", jaką na najwyższym urzędzie spowodowało ustąpienie prezydenta Moralesa.
MSZ Rosji oskarżyło opozycję w Boliwii o "rozpętanie fali przemocy" i oświadczyło, że wydarzenia w tym kraju rozwijają się "zgodnie z szablonem wyreżyserowanego przewrotu". Natomiast Kreml wyraził zaniepokojenie rozwojem wypadków w Boliwii i wezwał tamtejsze siły polityczne do podjęcia prób dialogu, a społeczność międzynarodową - do powściągliwości.
W La Paz tymczasem już w nocy z niedzieli na poniedziałek doszło do zamieszek i napadów na sklepy. Zwolennicy Moralesa ustawili barykady na głównej drodze prowadzącej na najważniejsze lotnisko w kraju. Wielki mural w pobliżu portu lotniczego głosi "Evo: naród cię potrzebuje".