Przywódcy dwóch największych europejskich krajów nie wykorzystali szansy na zachowanie milczenia. Emmanuel Macron i Olaf Scholz wyjątkowo zgodnie zaprezentowali w ciągu tygodnia poziom naiwności, który nie przystoi politykom najwyższego szczebla. Zwłaszcza, gdy sytuacja na kontynencie jest tak niepewna jak dziś. Słowa francuskiego prezydenta o możliwym wysłaniu wojsk na Ukrainę i niemieckiego kanclerza o braku systemów Taurus w pakietach uzbrojenia dla Kijowa wywołały na Kremlu ponury rechot i wzmocniły propagandowy przekaz Moskwy. W innych miejscach globu pozostał jedynie niesmak i konsternacja.
Francuski prezydent zaskoczył europejskich liderów, gdy po poniedziałkowym spotkaniu w sprawie wsparcia dla Kijowa, raczył stwierdzić, że choć na razie nie osiągnięto konsensusu w sprawie wysłania wojsk na Ukrainę, to nie wyklucza takiej możliwości. Gdy Zachód zamarł w osłupieniu, zastanawiając się, czy to zapowiedź III wojny światowej, Emmanuel Macron ze stoickim spokojem stwierdził następnie, że podtrzymuje to, co powiedział, a cały jego komunikat był: "był wyważony, słowa starannie dobrane i przemyślane".
Nieco szerszy kontekst pozwoli nam docenić, na jakie wyżyny absurdu wzniósł się francuski przywódca. Macron wypowiada słowa o możliwości wysłania wojsk NATO do Ukrainy w momencie, w którym od miesięcy kraje Unii Europejskiej nie wypełniają swoich podstawowych zobowiązań wobec Kijowa. Chodzi o dostarczenie amunicji artyleryjskiej, której zakup został zatrzymany przez spór polityczny z ekonomią w tle. Wołodymyr Zełenski przekazał niedawno, że na Ukrainę dotarła 1/3 obiecanych pocisków. Głównym hamulcowym jest tu właśnie Francja, która od blisko roku domaga się, by amunicję dla Ukraińców kupowano jedynie od producentów unijnych - czytaj: francuskich. I Paryż nie zamierza ustąpić, pomimo coraz bardziej dramatycznej sytuacji za naszą wschodnią granicą.
I w tym momencie, z egzegezą równie niewiarygodną jak same słowa Macrona, przychodzi dziennik "Le Figaro", który porównuje prezydenta Francji do Sun-Tzu i rozpływa się nad strategicznym geniuszem lokatora Pałacu Elizejskiego. Zdaniem "Le Figaro" Macron zastosował niesłychanie wysublimowany zabieg retoryczny, który spowoduje, że urzędnicy w Moskwie oszaleją z niepewności.
"Sugerując, że Francja może wysłać żołnierzy na Ukrainę, Macron próbował przywrócić dwuznaczność na korzyść Zachodu, aby wywołać wątpliwości u Władimira Putina" - pisze francuski dziennik i dodaje: "Niejednoznaczność leży u podstaw doktryn odstraszania nuklearnego, w których żywotne interesy nigdy nie są jasno określone. Stanowi ona podstawę wojny hybrydowej".
Francuscy urzędnicy tłumaczą wypowiedź prezydenta w podobny, choć może nieco mniej pretensjonalny sposób. Ich zdaniem komentarz Macrona miał "pobudzić zachodnie mocarstwa" i sprowokować debatę na temat tego, co jest potrzebne, by zapobiec zwycięstwu Rosji.
Pomysł "debaty" jest oczywiście szlachetny, ale niestety całkowicie zbędny. Ukraińcy mówią wprost, czego potrzebują - amunicji.
Wojska Kijowa, dysponując znacznie bardziej ograniczonymi środkami rażenia niż ich przeciwnicy, muszą się imać różnych taktyk na froncie. Jedną z nich jest mobilność i nieprzewidywalność. Rosjanie boją się systemów HIMARS, bo choć Ukraińcy mają ich stosunkowo niewiele, to właśnie ich mobilność sprawia, że baterie można przewozić na całej długości frontu. Okupanci nigdy nie wiedzą, czy i skąd nadleci śmiercionośny pocisk.
Na okrągło pracuje też ukraiński wywiad wojskowy (HUR), który co rusz wystawia kolejne cele. Tak było choćby w przypadku dwóch rosyjskich i zestrzelonych już samolotów wczesnego ostrzegania A-50. Tak było w przypadku kilku spektakularnych ataków rakietowych i dronowych na Flotę Czarnomorską stacjonującą na Krymie. Wojska ukraińskie nie mają mocy, by iść na pełną wymianę ogniową z Rosjanami. Mogą natomiast razić wroga znienacka, przygotowując swoje akcje w ciszy i bazując na rosyjskiej, często objawiającej się od lutego 2022 tendencji do lekceważenia przeciwnika.
By działać skutecznie, Ukraina potrzebuje jednak broni. Amerykańskie Patrioty udowodniły, że rosyjskie hipersoniczne kindżały nie są niezniszczalne - wbrew bajkowym opowieściom rodem z Kremla. Brytyjskie Storm Shadow i francuskie SCALP-EG zdemolowały niezwyciężoną Flotę Czarnomorską. Sama obecność takiej broni w zasięgu rażenia powoduje, że Rosjanie musieli odpuścić blokady portów czarnomorskich, co umożliwiło transport ukraińskiej żywności. To dlatego Kijów od miesięcy prosi Berlin o pociski taurus - posiadające lepsze parametry niż ich brytyjsko-francuskie odpowiedniki dalekiego zasięgu.
Niemiecki Bundestag odpowiedział najpierw jednoznacznie - głosując przeciw przekazaniu taurusów Ukrainie - a potem sprawę postanowił zagmatwać. W kolejnym głosowaniu przyjęto bowiem pakiet pomocy zbrojnej dla Kijowa, w którym widniał zapis o dostarczeniu "broni dalekiego zasięgu", bez sprecyzowania o jaką broń może chodzić. Optymiści twierdzili, że to niemiecki wymyk, że Niemcy nie chcą przyznawać się wprost do wyposażenia Ukrainy w broń, która potencjalnie może uderzyć w cele na terytorium Rosji, że wreszcie, w ten sposób Berlin puszcza oko do świata: "nic nie mówimy o przekazaniu taurusów Ukrainie, ale kto wie, co może znaleźć się w naszych paczkach do Kijowa..."
I w tym momencie, rozwiać wszelkie wątpliwości postanowił Olaf Scholz. Kanclerz RFN przekazał wprost, że Niemcy nigdy nie wysłały i nie wyślą Ukrainie taurusów, bo groziłoby to wciągnięciem kraju w konflikt z Rosją, ponieważ: "Niemieccy żołnierze w żaden sposób nie mogą być powiązani z celami, które ten system (broni) może dosięgnąć". Dodał także, że to co mogą (w Ukrainie) robić Brytyjczycy i Francuzi, jest niewykonalne dla Niemców. Kanclerz wyraził też irytację tym, że - jego zdaniem - w dyskusji na temat wsparcia dla Ukrainy brakuje równowagi i stwierdził, że to, czego potrzebuje Kijów, "to na pewno nie systemy Taurus".
Tym samym Niemcy, które razem z Francją blokują możliwość zakupu amunicji dla Ukrainy na szczeblu unijnym, poinformowały świat, że nie przekażą na front jednej z najbardziej śmiercionośnych broni, a Olaf Scholz mimochodem ujawnił, że personel brytyjski i francuski pracuje w Ukrainie przy obsłudze zachodnich systemów. To nie jest już gafa - to byk, prawdziwy "Taurus" wśród politycznych błędów Olafa Scholza.
"Jeżeli uwagi francuskiego przywódcy miały stanowić zdecydowane ostrzeżenie dla Kremla, to zawiodły spektakularnie - w rzeczywistości osiągnęły coś zupełnie odwrotnego. Ku chichoczącemu zachwytowi Kremla komentarze Macrona ujawniły podziały na Zachodzie, komunikując panikę w związku ze stanem militarnym na Ukrainie" - pisze Jamie Dettmer z redakcji POLITICO Europe.
Dettmer wylicza: Scholz był jednym z głównych oponentów Macrona, którzy kategorycznie odrzucili możliwość wysłania wojsk na Ukrainę. Wicekanclerz Niemiec Robert Habeck w języku dyplomatycznym wyśmiał francuskiego prezydenta, dając do zrozumienia, że zamiast bredzić o posłaniu na front żołnierzy NATO, Paryż powinien skupić się na zwiększeniu pomocy materialnej dla Kijowa.
Nieszczęsne słowa kanclerza RFN o braku zgody na taurusy dla Ukrainy wywołały z kolei gniew w Wielkiej Brytanii. Przewodnicząca Komisji Spraw Zagranicznych parlamentu Wielkiej Brytanii Alicia Kearns powiedziała, że sugerowanie, iż brytyjski personel obsługuje rakiety manewrujące przekazane Ukrainie, jest "błędne, nieodpowiedzialne i stanowi policzek wymierzony sojusznikom".
Na zamieszanie po poniedziałkowym spotkaniu przywódców europejskich, gdzie ustalano "strategię wobec Ukrainy", szybko odpowiedział Kreml.
Wiceprzewodniczący Rady Bezpieczeństwa Rosji Dmitrij Miedwiediew wyśmiał Emmanuela Macrona za to, że "nie ugryzł się w język". Przewodniczący Dumy Państwowej Wiaczesław Wołodin ironicznie skwitował słowa francuskiego prezydenta, mówiąc, że "przeraziły one głównie mieszkańców jego kraju i innych przywódców europejskich". Porównał również - także z dużą domieszką ironii - Macrona do Napoleona, przypominając, co się stało z żołnierzami Bonapartego w Rosji. "600 tysięcy z nich pozostało w naszej wilgotnej ziemi" - śmiał się Wołodin.
Jak pisze POLITICO samo faux pas Macrona dało też Władimirowi Putinowi okazję do wzmocnienia propagandowego przekazu, że Zachód dąży do zniszczenia Rosji. To niewątpliwie przyda się na Kremlu i przed wyborami prezydenckimi, i do ogłoszenia kolejnej mobilizacji, i do zacierania pamięci o zmarłym niedawno Aleksieju Nawalnym. Prezydent Francji nie tylko nie pomógł Ukrainie, ale setnie rozbawił rosyjskich polityków i dorzucił cegiełkę do wzmocnienia pozycji Władimira Putina.
W Moskwie uznano natomiast, że słów Olafa Scholza nawet nie warto komentować. Wystarczająco osłabiły one Ukrainę i jej partnerów.