Dowódca irańskiej armii Abdulrahim Musawi oznajmił, że policja zdławiła już antyrządowe protesty, w których zginęło 21 osób, ale że jego oddziały są gotowe do interwencji, jeśli będzie to konieczne. W kraju trwają też manifestacje poparcia dla władz.
Chociaż ten ślepy bunt był tak mały, że niewielka część policji była w stanie zdusić go w zarodku (...), możecie być pewni, że wasi towarzysze z armii Islamskiej Republiki będą gotowi stawić czoło naiwniakom Wielkiego Szatana (USA - PAP) - cytują państwowe media generała Musawiego.
Agencja Reutera pisze jednak, że wielkość kraju, a także ograniczenia, jakie nałożono na niezależne media, utrudniają ustalenie skali protestów.
Półoficjalna agencja prasowa ILNA podała, że w czwartek władze zdjęły restrykcje z Instagrama, jednego z serwisów społecznościowych wykorzystywanych do mobilizowania demonstrantów. Jednak dostęp do szerzej wykorzystywanej aplikacji Telegram, która służy do komunikacji, nadal jest zablokowany. Według Reutera sugeruje to, że władze wciąż obawiają się protestów.
Na pojawiających się w mediach społecznościowych nagraniach wideo widać, jak demonstranci w Chorramabad w południowo-zachodnim Iranie w środę wieczorem obrzucają policję kamieniami, a funkcjonariusze się wycofują.
Inny filmik przedstawia setki ludzi na ulicach Urmii przy granicy z Turcją, wykrzykujących antyrządowe slogany. Reuterowi nie udało się ustalić, czy te nagrania są prawdziwe.
Studencka agencja ISNA cytuje ministra spraw wewnętrznych Abdulrezę Rahmaniego Fazlego, który przekazał, że "maksymalnie 42 tys. ludzi wzięły udział w protestach", co jest niewielką liczbą, biorąc pod uwagę, że Iran liczy 80 mln ludności.
Jeszcze w środę dowódca elitarnej Gwardii Rewolucyjnej generał Mohammad Ali Dżafari zapewniał, że "liczba sprawców kłopotów nie przekroczyła 15 tys. w całym kraju".
Po sześciu dniach demonstracji Dżafari przyznał również, że wysłał swoje siły do ostanów (prowincji) Isfahan, Lorestan i Hamadan, by zdławić demonstracje. To w tych regionach zginęła większość ofiar. Według Reutera była to oznaka tego, że władze poważnie podchodzą do protestów. Gwardia Rewolucyjna znacznie przyczyniła się do zdławienia rewolty z 2009 roku, podczas której zginęły dziesiątki demonstrantów.
Protesty przetaczały się głównie przez mniejsze miasta i miejscowości, a ich uczestnicy twierdzą, że są już zmęczeni oficjalną antyzachodnią retoryką oraz że przywódca duchowo-polityczny Iranu ajatollah Ali Chamenei oraz prezydent Hasan Rowhani powinni odejść.
Głosowałam na (Mohammada - PAP) Chatamiego i Rowhaniego, licząc na zmianę, na wolność, na to, że będę mogła żyć jak normalny człowiek. Ale nic się nie zmieniło - powiedziała 48-letnia Marjam Azemi z miasta Karadż pod Teheranem, cytowana przez Reutera.
Nikomu już nie ufam. Tak długo czekaliśmy w tym kraju na zmianę. Próbowaliśmy dokonać tych zmian w pokojowy sposób, np. głosując, ale proszę na nas teraz spojrzeć. Urzędnicy ścigają się między sobą, by nas okraść - dodała.
Demonstracje, które według Reutera wydają się spontaniczne i pozbawione liderów, rozpoczęły się w 28 grudnia 2017 roku w drugim co do wielkości mieście Iranu Meszhedzie, na północnym wschodzie. Protestowano przeciwko wysokiemu bezrobociu wśród młodych, korupcji i wysokim kosztom życia. Z czasem demonstracje nabrały charakteru antyrządowego. Zginęło w nich co najmniej 21 osób, a kilkaset zostało zatrzymanych.
Protesty przyciągały młodych ludzi i robotników, ale po pewnym czasie zaczęli w nich brać udział także członkowie wyedukowanej klasy średniej, która stanowiła trzon "zielonej" rewolty z 2009 roku. Ogarnęła ona kraj po kontrowersyjnych wyborach prezydenckich, gdy zwyciężył nielubiany, ultrakonserwatywny Mahmud Ahmadineżad.
Według Reutera niewiele osób wierzy, że protesty stanowią zagrożenia dla wyższego duchowieństwa, popieranego przez służby bezpieczeństwa, które dominuje w Iranie od rewolucji islamskiej z 1979 roku. Niemniej protestujący coraz śmielej krytykują Chameneia, który o wywołanie demonstracji oskarża "buntowników" i zagranicznych agentów.
Nie chcę szkodzić krajowi, ale gdy widzę, że ci, którzy kierują tym krajem, są tak skorumpowani, to czuję się, jakbym się dusił. Oni tylko gadają. O wszystko oskarżają "wrogów" - powiedział 43-letni Reza, który protestował w Isfahanie w środkowej części kraju.
Nie jestem wrogiem. Jestem Irańczykiem. Kocham mój kraj. Przestańcie kraść moje pieniądze, pieniądze moich dzieci - dodał w rozmowie telefonicznej z Reuterem.
W czwartek państwowa telewizja transmituje na żywo relacje z prorządowych manifestacji, w tym z Ghaemszahr na północy i Meszhedu na północnym wschodzie, a także z Szahinszahr w środkowej części kraju. Uczestnicy tych zgromadzeń niosą transparenty z napisami: "Nie dla zamieszek" i "Śmierć dla buntowników", a także portrety Chameneia.
Państwowe media podały, że trzech członków sił bezpieczeństwa zginęło w środę przy granicy z Irakiem podczas starć, które doprowadziły do rozbicia grupy "kontrrewolucjonistów". Grupa ta planowała eksplozje i chciała wywołać niepokoje. Resort bezpieczeństwa wewnętrznego i służb specjalnych przekazał, że zginęło kilku terrorystów, a jeden został zatrzymany. W rejonie, w którym doszło do incydentu, działają kurdyjscy rebelianci.
(az)