Jeśli będzie trzeba, to nie zawahamy się wydłużyć szczytu, albo zmusimy Unię do zorganizowania jeszcze jednego nadzwyczajnego spotkania. To buńczuczne deklaracje Donalda Tuska i jego ministrów w Brukseli przed obradami unijnego szczytu poświęconego opłatom za emisję dwutlenku węgla. Polsce i innym nowym krajom Wspólnoty, które wypuszczają go najwięcej, grożą najwyższe stawki.

Nasza argumentacja wygląda mniej więcej tak, że stare kraje UE zostały zaproszone na wystawne przyjęcie, najadły się do syta, zmordernizowały gospodarkę, a szkodliwą produkcję przeniosły w inne rejony świata. Polska załapała się na końcówkę bankietu, konsumpcja była już słabsza, a teraz wystawiają nam słony rachunek – na nieokreślonych zasadach, za to z wieloma zerami. Sumy, które nieoficjalnie padają to 200 do 300 mln euro rocznie.

Minister finansów Jacek Rostowski stwierdził, że stać nas na połowę tego, co chciałaby wyciągnąć z naszego portfela Unia Europejska. Tusk po spotkaniu z przedstawicielami Grupy Wyszehradzkiej zaznaczył, że mamy wielu sojuszników. Jednak szeregi zbierają także stare kraje UE. Niemcy twierdzą, że przyjęcie, chociaż już dogasające, jeszcze się nie skończyło, więc wszelkie zasady płatności trzeba ustalić dopiero po międzynarodowej konferencji klimatycznej w Kopenhadze.

Berlin nie chce wyciągać karty kredytowej, zanim nie uczynią tego inni – np. USA i Japonia. Nasz sąsiad chciałby naciskać na hamulec polską stopą, bo wie, że dla nas rahunek po Kopenhadze będzie zabójczy.