Prezydent Zimbabwe Robert Gabriel Mugabe, najstarszy przywódca na świecie, obchodzi 93. urodziny. W przyszłym roku znów będzie walczył o reelekcję. Jeśli dożyje końca kolejnej kadencji, będzie dobiegać prawie do setki.
Mugabe jest najstarszym i jednocześnie jednym z najdłużej panujących przywódców na świecie. Objął władzę w 1980 r., gdy po kilkuletniej partyzanckiej wojnie czarnoskóra większość obaliła biały rząd ówczesnej Rodezji i przemianowała ją na Zimbabwe. Początkowo Mugabe rządził jako premier. Po siedmiu latach objął stanowisko prezydenta, a wcześniej tak kazał zmienić zimbabweńską konstytucję, by z republiki parlamentarnej przekształcić kraj w republikę prezydencką. Odtąd, nie wzdragając się przed żadnymi metodami, wygrywa każde kolejne wybory prezydenckie i przedłuża panowanie o kolejne pięciolatki.
Dwukrotnie był blisko przegranej. W 2002 r. pokonał przywódcę opozycji, dawnego związkowca Morgana Tsvangiraia stosunkiem głosów 56 proc. do 42 proc. W 2008 r., w opóźnionej elekcji, pierwszą rundę przegrał z Tsvangiraiem 42 proc. do 48 proc. głosów (aby wygrać wybory już w pierwszej turze, trzeba zdobyć ponad połowę głosów). Opozycja twierdziła, że zarówno w 2002 r., jak i w 2008 r. posłuszni Mugabemu urzędnicy sfałszowali wyniki wyborów i okradli Tsvangiraia z wygranej.
W 2008 r., żeby pokonać w drugiej rundzie przywódcę opozycji, Mugabe skrzyknął bojówki, które przez kilka tygodni terroryzowały kraj, zabijając prawie setkę działaczy i zwolenników opozycji. W rezultacie przestraszony nie na żarty Tsvangirai wycofał się z dogrywki i oddał zwycięstwo Mugabemu bez walki. Wyborcze oszustwa zmusiły jednak państwa afrykańskie do interwencji, w której wyniku Mugabe mianował Tsvangiraia swoim premierem i oddał mu część władzy. Wymuszona koalicja okazała się korzystna dla Mugabego, a fatalna dla Tsvangiraia. Dzięki opozycyjnemu premierowi Mugabe zyskał dla Zimbabwe zachodnią pomoc, która ocaliła kraj przed bankructwem. Władza zawróciła w głowie Tsvangiraiowi, a wchodząc w sojusz z dyktatorem, stracił on wielu zwolenników. W wyborach w 2013 r. Mugabe pokonał go już z łatwością, uzyskując 61-procentowe poparcie, przy 34-procentowym wyniku oponenta.
Zanim dla Zachodu stał się uosobieniem afrykańskiego satrapy, na początku swoich rządów Mugabe był ulubieńcem zachodnich państw. Przywódcy Europy Zachodniej i USA nie mogli się nachwalić jego dystyngowanych, konserwatywnych manier, pragmatyzmu i umiaru. Podobnie jak kilkanaście lat później przywódcę RPA Nelsona Mandelę, chwalono Mugabego, że potrafił wybaczyć swoim białym wrogom, nie wyrzucił ich z kraju, nie wywłaszczył, ale budował zgodne społeczeństwo w Zimbabwe, będącym jednym z najbogatszych i najlepiej zorganizowanych państw Afryki.
Podstawą nowego porządku politycznego i społecznego w Zimbabwe było zobowiązanie Mugabego, że powstrzyma się przed socjalistycznymi eksperymentami w gospodarce i nie odbierze farm, fabryk, sklepów i banków ich białym właścicielom, za to biali, zachowując swoją uprzywilejowaną ekonomicznie sytuację, nie będą pod żadnym pozorem wtrącać się do polityki ani zwłaszcza udzielać się po stronie opozycji.
Układ ten obowiązywał do końca lat 90., gdy gospodarka Zimbabwe zaczęła przeżywać pierwsze kłopoty, a biali farmerzy uznali, że dla ratowania kraju trzeba odsunąć Mugabego od władzy i zastąpić opozycyjnym przywódcą - Tsvangiraiem. W odwecie rozjuszony Mugabe zaczął wywłaszczać białych, a na ich farmy nasyłać bojówki. W rezultacie zachował władzę za cenę dwukrotnego bankructwa swojego państwa, które z afrykańskiego bogacza przekształciło się w nędzarza.
Z zapaści w 2008 r. udało się wyjść, zastępując dolara zimbabweńskiego dolarem amerykańskim i południowoafrykańskim randem. Ale po kilku latach spokoju, w zeszłym roku, gospodarka Zimbabwe znów znalazła się w kłopotach. Brak dewiz zmusił władze do wprowadzenia jesienią bonów zastępujących dolary, rośnie inflacja i drożyzna, w sklepach zaczyna brakować towarów, a państwo zalega z wypłatami dla urzędników, nauczycieli, lekarzy, a nawet policjantów i żołnierzy.
Mimo fatalnej sytuacji w gospodarce zimbabweńskie władze, jak co roku, hucznie obchodzą urodziny przywódcy, a w sobotę wydadzą na jego cześć wielkie przyjęcie na kilka tysięcy gości. Jubilat zabawi pewnie na przyjęciu niedługo. Choć on sam, jego żona i współpracownicy regularnie dementują pogłoski o pogarszającym się stanie zdrowia przywódcy i coraz częstszych jego podróżach do lekarzy do Singapuru i Dubaju, sędziwy prezydent jest coraz słabszy, coraz rzadziej występuje i pokazuje się publicznie. We wrześniu odczytał w parlamencie przemówienie, które wygłosił już tam przed miesiącem.
Z okazji urodzin udzielił jednak wywiadu posłusznym rządowi telewizjom, rozgłośniom radiowym i gazetom. Powiedział, że choć zdaje sobie sprawę ze swojego wieku i stanu zdrowia, dalej będzie rządził krajem, ponieważ jego rodacy nie widzą nikogo, kto mógłby go zastąpić na stanowisku prezydenta. Powiedział też, że podoba mu się prezydent USA Donald Trump, że podziela większość jego poglądów i spodziewa się, iż dogadają się znacznie łatwiej niż z poprzednimi prezydentami, Barackiem Obamą czy Georgem W. Bushem.
Im rzadziej wypowiada się sam Mugabe, tym odważniej i częściej występuje jego żona, 51-letnia Grace, była sekretarka prezydenta, która będąc jeszcze żoną innego mężczyzny, urodziła Mugabemu dwójkę dzieci (dochowali się w sumie czwórki), a w 1996 r. wyszła za niego za mąż. Początkowo nie zajmowała się polityką i całkowicie oddawała się wystawnemu trybowi życia, prowadzonemu na koszt państwa. Starzejący się mąż prezydent i niepewność, co stanie się z nią po jego śmierci, sprawiły, że w 2014 r. Grace Mugabe wkroczyła na scenę polityczną i to od razu w roli potencjalnej przyszłej pani prezydent. Rozgromiła w wojnie o sukcesję wiceprezydent Joyce Mujuru i doprowadziła do usunięcia jej z rządzącej partii ZANU-PF. Dziś rywalizuje z drugim, pozostałym na placu boju pretendentem, 70-letnim wiceprezydentem Emmersonem Mnangagwą, towarzyszem Mugabe jeszcze z czasów partyzantki z lat 70., pozostającym niezmiennie "szarą eminencją" we wszystkich rządach Zimbabwe od pierwszych dni jego niepodległości.
Kreując się na przywódczynię nowego pokolenia zimbabweńskich polityków i mieszkańców tego kraju w ogóle, Grace oznajmiła w piątek, że jeśli wśród towarzyszy męża z partyzanckich lat są tacy, którzy uważają, że jest on już za stary i nie nadaje się na prezydenta, to sami powinni pomyśleć o politycznej emeryturze i zostawić sprawy państwa młodszym, którzy w partyzantce nie byli.
Grace odgrażała się dotąd, że jej mąż będzie prezydentem, nawet gdyby musiała pchać go na wózku inwalidzkim. W piątek zapowiedziała, że Mugabe pozostanie prezydentem nawet po śmierci. A jeśli Bóg postanowi nam go odebrać, to do wyborów wystawimy trupa - zapowiedziała.
(mpw)