"Warunki na górze były okrutne. Wiał silny wiatr. Trzeba było chronić twarz, nie można było nawet złapać oddechu. Łączność była fatalna - na trzynaście telefonów działał tylko jeden" - mówi jeden z turystów, który utknął w sobotę w rejonie Babiej Góry. Pomimo zagrożenia i interwencji ratowników GOPR, część osób zdecydowała się na nocny biwak na beskidzkim szczycie. Dlatego w niedzielę GOPR-owcy drugi raz musieli ratować tych samych turystów.
Turystów nie można ukarać za akcję ratunkową. Będą jedynie musieli zapłacić za nielegalnie rozbity obóz na terenie Parku Narodowego. O wysokości kary - zdecydują pracownicy parku i policja. Ci ludzie na pewno zostaną pociągnięci do odpowiedzialności karanej, ponieważ spędzili noc na terenie Parku Narodowego, a to jest zabronione. Niestety za akcje na zapłacą ani grosza. Koszty poniesie państwo, czyli wszyscy obywatele - powiedział Szymon Wawrzuta, ratownik dyżurny w Szczyrku, z którym rozmawiał reporter RMF FM Marcin Buczek.
Maciej Pałahicki: Warunki na górze były podobno straszne?
Jeden z turystów: Okrutne, nie straszne.
Jak to wyglądało?
Coś niesamowitego, widoczność dosłownie na parę metrów i ten straszny wiatr, który powodował, że trzeba było chronić twarz. Nie można było nawet złapać oddechu.
Kiedy się zorientowaliście, że dalej nie dacie rady? Zgubiliście szlak, jak to się stało?
Nie, nie. Dojście z Krowiarek na Babią Górę jest w miarę proste, są tam tyczki, ale widoczność przed szczytem była niewyraźna. Do tego porywisty wiatr. Tak było o godzinie 16:00, kiedy chcieliśmy już schodzić. Widzieliśmy pierwszy słupek, ale następnego już nie. Nie znaleźliśmy następnego, to wróciliśmy do pierwszego. Szczęście troszeczkę nam dopisało, bo zgrupowaliśmy się. Przed nami koledzy poszli na słowacką stronę i też wrócili, potem została nas trzynastka i tą grupą rozważaliśmy różne koncepcje. Znaleźliśmy słowacki słupek. Obok tego słupka był nawis śnieżny i tam się schroniliśmy, w kółeczku. Mamy takiego fajnego wodzireja, który nas tam cały czas podtrzymywał na duchu - "rączki, nóżki, kaczuszki". Według mnie to było bardzo trafione, wręcz konieczne. Jedna, starsza od nas koleżanka, mówiąc nieelegancko, pękała, ale staraliśmy się ją wspierać.
Mówi pan, że to było szczęście, wręcz cud?
Cud. Byliśmy w bardzo dobrym nastroju, nikt nie panikował, ale to był cud.
Były problemy z łącznością, tak?
Tak, łączność jest fatalna, na górze odbierała tylko jedna sieć i stary, poczciwy telefon na mocnej baterii.
Ten jeden telefon was ocalił?
Ten jeden telefon na trzynaście osób. Każdy miał jakąś komórkę, a działał jeden.
Maciej Pałahicki: Przecież to nie było wasze pierwsze wejście na Babią Górę. Babia Górę doskonale znacie?
Drugi z turystów: Jesteśmy na Babiej Górze zimą i latem, tak więc znamy ją na pamięć. Tylko ten wiatr i ta mgła powoduje niestety, że ten błędnik nie funkcjonuje tak jak trzeba.
Nie byliście w stanie w ogóle się zorientować gdzie jesteście?
Nie, bo widoczność już po godzinie 17.00, to była widoczność na parę metrów. Oczywiście każdy z nas miał jakieś tam czołówki, latarki, ale przy wietrze takim jak tam. Podobno wiało 120 km/h.
Dało się w ogóle ustać na nogach?
Nie. Był moment, że trzeba było siąść, kucnąć. Przewracał nas wiatr.
Przeżył pan w życiu coś takiego?
Proszę pana, tak. Ja dużo chodzę po górach i też mieliśmy taki jeden epizod w Alpach, ale wtedy byliśmy powiązani i wszystko się tam szczęśliwie nam udało.
Czyli najbardziej ekstremalne przeżycie wcale nie w Alpach, tylko na Babiej Górze w Beskidach?
To co teraz przeżyliśmy, to ktoś nam drugi raz życie darował. I każdy z nas to odczuwa.