"Mógł czuć, że próbuje zrobić to, co słuszne i ugasić pożar" - powiedziała w rozmowie z "Los Angeles Times" 62-letnia Shari Shawn, która w jednym z pożarów trawiących Los Angeles straciła o cztery lata starszego brata. Mężczyzna do ostatniej chwili próbował bronić przed ogniem rodzinny dom, bo po znalezieniu jego ciała okazało się, że w ręku trzymał wąż ogrodowy. O tym, co się dzieje w Los Angeles, usłyszycie w poniższych relacjach amerykańskiego korespondenta RMF FM. Paweł Żuchowski z bliska obserwuje te dramatyczne wydarzenia.
Była godz. 18:15 czasu lokalnego we wtorek, kiedy - według szacunków - na terenie kanionu Eaton wybuchł początkowo niewielki pożar. Ze względu jednak na bardzo silny wiatr fenowy Santa Ana, który w porywach przekraczał 150 km/h, ogień zaczął błyskawicznie się rozprzestrzeniać i niespełna sześć godzin później objął swoim zasięgiem obszar o powierzchni ponad 400 hektarów.
Shari Shaw, 62-letnia mieszkanka Pasadeny, wiedząc o nadciągającym zagrożeniu, niespełna półtorej godziny później pojechała do pobliskiej Altadeny, gdzie mieszkał jej o cztery lata starszy brat Victor. Mężczyzna miał kłopoty zdrowotne, od jakiegoś czasu uskarżał się bowiem na problemy z utrzymaniem równowagi i widzeniem.
Kiedy Shari przyjechała na miejsce, Victor oglądał telewizję; robił się coraz bardziej podenerwowany, widząc relację z pożarów rozprzestrzeniających się w hrabstwie Los Angeles. Siostra powiedziała mu, żeby wziął lek przeciwpadaczkowy, który pomógł mu się uspokoić i zasnąć. W tym czasie - śledząc wiadomości - Shari spakowała zdjęcia ślubne rodziców, ważne dokumenty i leki swojego brata.
Kilka godzin później - już w nocy, o godzinie 2:00 - wyszła na zewnątrz, by załadować najpotrzebniejsze rzeczy do swojego samochodu. Zobaczyła wówczas, że pobliskie wzgórze jest całe w ogniu. Mało tego - przecznicę dalej palił się jeden z domów, a na ulicę spadały rozżarzone fragmenty.
Nie zastanawiając się ani chwili, Shari pobiegła do domu, gdzie spał jej brat. Victor, musimy się stąd wydostać! - krzyczała. Potrząsnęła nim, ale nie zareagował. Delikatnie kopnęła go w stopy. Victor, ogień jest coraz bliżej - powiedziała. Tu nie jest bezpiecznie - dodała.
OK, pozwól mi tu posiedzieć jeszcze kilka minut - odparł. Nie ma czasu, żeby siedzieć! - krzyczała Shari. Musimy wyjść! - błagała. W tym czasie na jej samochód spadały rozżarzone cząstki materiału palnego. Pomyślała, że jeśli się stamtąd nie wydostanie, zginą oboje.
Shari wsiadła do auta i pojechała na koniec ulicy, gdzie zauważyła krążącego po okolicy policjanta. Poprosiła go, żeby pomógł jej ewakuować brata. Ten jednak odrzucił jej prośbę i zasugerował, by tam nie szła, bo jest to bardzo niebezpieczne. Kiedy mundurowy odjechał, 62-latka postanowiła, że jeszcze raz spróbuje obudzić brata. Dym był jednak na tyle gęsty, że dotarła tylko do połowy ulicy. Próbowała się z nim skontaktować telefoniczne, ale słyszała tylko pocztę głosową.
Następnego dnia rano sąsiad napisał do niej wiadomość, w której poinformował, że z domu zamieszkiwanego przez jej brata nic nie zostało. Na pytanie Shari, czy samochód Victora nadal stoi na pojeździe, sąsiad odparł, że tak. Ok. godz. 11:00 w towarzystwie znajomego kobieta wróciła na miejsce. Nie obyło się bez problemów, bo początkowo mundurowi nie chcieli jej przepuścić przez blokady, ale w końcu się zgodzili. Okolica była nie do poznania.
Wszystko było całkowicie zniszczone, jak armagedon. Wszystko zostało zrównane z ziemią - powiedziała. Nie było żadnego domu, który by jeszcze stał, poza jednym. Poza tym wszystko nadal się tliło, były spalone samochody i drzewa, tylko kominy się ostały. To było straszne - powiedziała. Dom, który należał do jej rodziny od 1960 r., przestał istnieć.