Ma wspaniałą rodzinę, firmę, którą powoli przejmują dzieci, odzyskane po chorobie zdrowie, a jednak ryzykuje. Nie przestał pomagać Ukraińcom. Pan Andrzej Dylczyk zorganizował właśnie siódmy pakiet pomocy. Zawozi ją osobiście aż do Krzemieńca. Nie tylko przywozi niezbędne rzeczy i pieniądze. Przyjeżdża z serdecznym wsparciem i dobrym słowem dla rodzin, które straciły bliskich. Opowiedział nam, jak narodziła się i jak trwa jego niezwykła emocjonalna więź z Krzemieńcem.
Jest 24 lutego 2022 rok. Pan Andrzej Dylczyk, jak inni Polacy, słyszy w mediach o wybuchu wojny w Ukrainie. Drugiego dnia jest już na granicy w Krościenku. Przewozi do Krakowa osiem kobiet i troje dzieci. Pomaga mu siostra, żona, córki, współpracownicy. Jedna z córek zabiera też Ukraińca, który z Polski jedzie do Kijowa, po żonę w ciąży i dwójkę dzieci. On zostawia biznes i wraca, choć wie, że sam już będzie miał problem z wyjazdem z kraju, że Rosjanie są blisko. Ta historia poruszyła kolegów, znajomych. Po 5 dniach zebrano już 3 tony nowych produktów niezbędnych dla uchodźców.
Tak się zaczęło, ale panu Andrzejowi to nie wystarczyło. Nie jest związany z Ukrainą rodzinnie. To co popchnęło go do działania, to był ludzki odruch. Zadziałał on u wielu Polaków w tym okresie. Dziś, 2,5 roku od wybuchu wojny, on wciąż działa. Właśnie wyruszył z 7. konwojem. Przyznaje, że jest trudniej niż było na początku, ale pomoc nadal jest potrzebna, w niektórych obszarach może bardziej niż na początku wojny.
Pierwszy raz do Ukrainy pojechał w lipcu 2022 roku, razem z żoną. Musiał radzić sobie bez nawigacji, bez drogowskazów - zdjętych w tym czasie przez Ukraińców, aby nie ułatwiać poruszania się najeźdźcy. Pan Andrzej sobie poradził - lata uprawiania biegów na orientację, trenowania w tej dyscyplinie zawodników zaprocentowały. Dotarł do bursy, gdzie mieszkało około 50 dzieci z Charkowa. Obrazów, które wtedy zobaczył nie da się wymazać z pamięci. Zapamiętał maleńką, pięcioletnia Ritę. Przywiozłem czekoladę, żelki, cukierki, kiełbasę, a dziecko chwyciło litr mleka i z pragnienia wypiło cały litr - wspomina. Jak się okazało, dziewczynka miała jeszcze starszą siostrzyczkę i brata. Trafili do bursy, bo pochodzili z dysfunkcyjnej rodziny, razem z resztą rodziny zostali ewakuowani. Potem ich losy się odmieniły, bo na miejscu poznali kobietę, która wraz z mężem zdecydowała się im dać nowy dom.
Doświadczam szczególnie tragedii dzieci. W moim sercu zostaną sceny z listopada 2022 roku. Jak przyjechałem, to dzieci miały do jedzenia tylko ziemniaki i buraki. XXI wiek. Całą noc przepłakałem - mówi pan Andrzej.
Kolejne akcje pomocowe organizował dla Krzemieńca. Tak chciał los - mówi i dodaje, że w jego firmie pracował grafik, pochodzący z tamtych okolic. Potem okazało się, że gmina Świątniki, w której mieszka pan Dylczyk, to miasto partnerskie Krzemieńca.
To miasto na Ukrainie, w obwodzie tarnopolskim. Przed wojną w 2019 roku mieszkało tam ok. 20,9 tys. mieszkańców. Miasto bardzo związane także z polską historią. Tu urodził się Juliusz Słowacki, jeden z najwybitniejszych polskich romantyków. To także Liceum Wołyńskie - zakładane m.in. przez Hugona Kołłątaja. Później było ono przywrócone przez Józefa Piłsudskiego. Dziś w Krzemieńcu działa Muzeum im. Juliusza Słowackiego, ale prowadzenie przez niego działalności nie jest łatwe. Pandemia, a potem wojna odcięły muzeum od turystów z Polski, a to oni głównie odwiedzali placówkę.
Funkcjonujemy, ale nie mamy tylu turystów. Natomiast mamy teraz dużo więcej wycieczek ze wschodniej i centralnej Ukrainy. Taki paradoks trochę. Ludzie zrozumieli, że w przeciągu jednej nocy może zniknąć muzeum, galeria, teatr. Przyjeżdżają ludzie rosyjskojęzyczni, ale starają się mówić po ukraińsku. I oni odkrywają dla siebie inną Ukrainę - opowiada kuratorka z muzeum Ludmiła Ochocka. Przyznaje, że placówka prowadziła wcześniej intensywną pracę wydawniczą. M.in. tłumaczyła na ukraiński i publikowała twórczość Juliusza Słowackiego. Dziś bardzo ciężko pozyskać fundusze na taką działalność. Mamy przetłumaczone wznowione wydanie listów Juliusza Słowackiego do matki, chcielibyśmy je wydać, ale na to nie mamy pieniędzy. Wiadomo, że od urzędu ukraińskiego to nawet teraz nie ma o co prosić, wiadomo jaka jest sytuacja - dodaje Ludmiła Ochocka.
Andrzej Dylczyk wierzy jednak w ludzi dobrej woli. Cieszy się, że udało mu się pozyskać od prywatnej polskiej firmy wsparcie dla muzeum.
Pan Andrzej ma niezwykły talent organizacyjny, ale także wyjątkowy dar zjednywania sobie ludzi. W sklepie w Dobczycach próbował kupić konwektor, który miał zawieść na Ukrainę, do dzieci z Charkowa. Właściciel zadzwonił za 2 dni - przekazał 11 konwektorów za darmo i dołożył pieniądze.
Zapytałem, dlaczego pan aż tak pomógł, przecież pan mnie nie zna. A on odpowiedział: po pierwsze, chciał pan kupić, a nie prosił pan, żeby podarować. Po drugie, gdy pojechałem po konwektory w sklepie budowlanym, obsługiwała mnie młoda dziewczyna z akcentem wschodnim. Zapytałem, skąd pani jest, a ona odpowiedziała, że z Charkowa. Aż mi po kręgosłupie dreszcze przeszły - znak - opowiada Andrzej Dylczyk.
Szczególnie organizowaną przez siebie pomoc kieruje do rodzin wojskowych. Są mu najbliżsi, bo sam był wojskowym. Gdy przyjeżdża do Krzemieńca, spotyka się z nimi. Chodzi bowiem nie tylko o wsparcie materialne, ale o obecność, dobre słowo, szacunek dla zmarłych żołnierzy.
W listopadzie 2022 roku było 16 rodzin na spotkaniu. W grudniu 2023 aż 70. To rodziny, które straciły kogoś bliskiego. To był tata, syn, brat, mąż. Oni zginęli też za nasz pokój i wolność. Przecież to Ukraina powstrzymuje rosyjski imperializm - spostrzega Andrzej Dylczyk. Na jednym ze spotkań założył swoją rogatywkę, co wywołało ogromne emocje u jednego z uczestników. Okazało się, że dziadek tego mężczyzny zginął zamordowany w Katyniu.
Sami Ukraińcy z honorami żegnają ciała zmarłych żołnierzy. W trakcie pogrzebu wszyscy żałobnicy klęczą przy trumnach, także księża odprawiający nabożeństwo. Jednak fakt możliwości pięknego pożegnania zmarłego nie niweluje traumy, jaką na Ukrainie jest już naznaczona niemal każda rodzina.
Strach towarzyszy każdej wyprawie. To nie jest tak, że wojna toczy się tylko na wschodzie, a na zachodzie życie toczy się normalnie. To mieszkańcy tych terenów próbują sprawić, że życie przypomina ich dawną codzienność. Ale regularne pogrzeby, wszelkiego rodzaju braki, rosyjskie drony i rakiety każdego dnia przypominają, że nic tu nie odbywa się normalnie.
Alarmy są do tej pory. Drony latają, rakiety latają. Mieliśmy problem z dronami, ale na szczęście muzeum stoi - przyznaje Ludmiła Ochocka.
Nie ma bezpiecznych miejsc, bo nawet Lwów jest bombardowany - zaznacza pan Andrzej. Jego działalność to ogromny stres dla jego bliskich, którzy drżą za każdym razem, gdy on jedzie dostarczyć pomoc. Podczas piątego wyjazdu tuż nad nami przeleciały dwie rosyjskie rakiety, trzecia obok. Potem pojawiły się ukraińskie samoloty, a tam na niebie pojawiają się tylko wtedy ukraińskie maszyny, gdy wcześniej docierają rosyjskie rakiety. Czyli jakieś ryzyko jest - przyznaje.
Mimo to nie chce zostawić ludzi, którym pomaga. Widzi, że oni zmagają się z jeszcze większą traumą i stresem. Matki, które na wojnie mają swoich synów, żony, które czekają na mężów, martwią się o nich dzień i noc. Nawet, gdy uda im się napisać, że żyją i jest dobrze, to ta informacja może być już za kilkanaście minut nieaktualna.
I dlatego pan Andrzej i jego towarzysze kolejny raz pakują swoje auta i wiozą to, co udało im się wyprosić, kupić, zdobyć. Czekają na to, aż ich działalność będzie niepotrzebna. Czekają na koniec wojny.