Wczoraj ukazał się projekt zniesienia 32 z aż 51 urzędów pełnomocników rządu, powoływanych nader chętnie przez poprzedni gabinet. Być może chodziło o wywołanie wrażenia, że rząd ogranicza biurokrację. Jeśli tak, to zamiar powiódł się umiarkowanie.
Zlikwidowanie ponad połowy pełnomocników, powoływanych niemal bez umiaru, rzeczywiście wygląda na ograniczanie zbędnej biurokracji. Warto jednak wiedzieć, że pełnomocnik to raczej funkcja, pełniona dodatkowo przez osobę zajmującą jakieś stanowisko, a znacznie rzadziej samoistne stanowisko.
Skoro zaś tak, to zniesienie tych kilkudziesięciu urzędów ma znaczenie raczej tylko symboliczne i nie wpływa np. na koszty ich istnienie lub nieistnienia. Zwraca jednak uwagę na rządową biurokrację w całości.
Gdyby rząd naprawdę chciał pozbyć się zbędnego biurokratycznego balastu, zniósłby te urzędy znacznie wcześniej. I gdyby to zrobił, nie przypomniałby o biurokracji, którą sam zbudował.
Po stu dniach działania rząd liczy już bowiem 120 członków. Premier i 26 konstytucyjnych ministrów to pod względem liczebności trzeci po Rosji i Białorusi rząd w Europie, a z 93 wiceministrami, sekretarzami i podsekretarzami stanu w 19 resortach i kancelarii premiera - to właśnie 120 osób.
Pisaliśmy już o tym, podając pełną listę nazwisk.
Zniesienie kilkudziesięciu pełnomocników w rządzie, w którym kilku ministrów ma po aż siedmiu zastępców, nie rozwiązuje problemu biurokracji.
Raczej o nim przypomina.