Trzy godziny dla wyborców raz w tygodniu i tylko wtedy, kiedy się wcześniej zapiszą. Poseł Platformy Obywatelskiej Tadeusz Ross tłumaczy, dlaczego jego stołeczne biuro poselskie, na którego prowadzenie dostaje miesięcznie 11 tysięcy złotych, jest zazwyczaj zamknięte na głucho.
Tak było przed tygodniem, kiedy reporterzy RMF FM skontrolowali 60 biur poselskich w całym kraju. Mimo iż poniedziałek powinien być dniem dla wyborców, nasi reporterzy zastali na posterunkach tylko ośmiu parlamentarzystów. W reakcji na nasz raport wicepremier Grzegorz Schetyna zapowiedział, że dziś w biurach PO frekwencja będzie stuprocentowa.
Niestety reprymenda nie dotarła najwyraźniej do posła Tadeusza Rossa. Drzwi do jego biura były dzisiaj zasunięte kratą, kiedy zapukać do nich chciał nasz reporter Mariusz Piekarski. Wyglądało na to, że parlamentarzysty nie było tam od dawna. Podejrzenia naszego dziennikarza potwierdziła zresztą dozorczyni bloku, gdzie mieści się biuro posła Platformy Obywatelskiej. Nikt tu nie przychodzi. Ja w zeszłym roku widziałam tu tego pana. Będzie miał pan problem - usłyszał Mariusz Piekarski:
Ostatecznie poseł Ross w biurze się pojawił - o godzinie 13. - i natychmiast telefonicznie zameldował o tym naszemu reporterowi. Wyjaśnił też, że dyżuruje w poniedziałki przez trzy godziny - pod warunkiem, że wyborcy wcześniej się z nim umówią. To nie zawsze jest tak, że jest sztywno od - do, tylko telefon i wtedy jest bardziej sprawnie, bo ja przyjeżdżam i nie czekam w pustym biurze - tłumaczy Tadeusz Ross. Posłuchaj relacji Mariusza Piekarskiego:
Wiele do życzenia pozostawia jednak nie tylko terminarz spotkań - również sam lokal. Bardziej bowiem przypomina on melinę - krata, zabite drzwi, nie ma nawet tabliczki informacyjnej - niż biuro, za które wszyscy płacimy.