Po raz pierwszy w historii polskich wyborów może zabraknąć chętnych do liczenia głosów, twierdzi "Metro". Żeby uratować wybory, samorządy mogą być zmuszone oddelegować do pracy w komisjach swoich urzędników.
Jak mówią samorządowcy, ludzie nawet się do tej pracy zgłaszają, ale rezygnują, gdy dowiadują się ile zarobią. Dieta dla zwykłego członka komisji to 135 zł., dla przewodniczącego - 165 zł, jego zastępcy - 150 zł. Tyle samo od pięciu lat.
Zniechęcać może też ogrom pracy - bez porównania większej niż przy wyborach parlamentarnych czy prezydenckich (a wynagrodzenie jest takie samo). Tam do urny wrzuca się najwyżej dwie karty, teraz np. w stolicy będą cztery książki z nazwiskami. Ich liczenie jest bardzo skomplikowane.
Podczas wyborów prezydenckich czy parlamentarnych pierwsze komisje kończą pracę przed północą, przy samorządowych najwcześniej o 2 w nocy. A tym razem komisje będą pracować jeszcze dłużej, bo po raz pierwszy głosowanie zakończy się o godz. 22, a nie o 20.
Trzeba więc będzie oddelegować do komisji urzędników z ratusza albo pracowników komunalnych; możliwe jest też zatrudnianie bezrobotnych - dieta nie spowoduje utraty prawa do zasiłku.