Ukraina - kiedyś jedna z najbogatszych republik radzieckich, Krym nad Morzem Czarnym - wymarzone miejsce do wypoczynku. Jak dziś wygląda dawna perła imperium? Nasz reporter, Piotr Sadziński odwiedził to jedno z najpiękniejszych miejsc Ukrainy.
Pierwsze co się rzuca w oczy po przyjeździe nad Morze Czarne na Krymie to beton. Betonowe wieżowce, betonowe chodniki, betonowe mury, niemal wszystko jest tu z betonu. Niby to normalne w byłej sowieckiej republice, ale tu w połączeniu z pięknymi górami i Morzem Czarnym beton jest jakby bardziej wulgarny. Razi w oczy. Autobus z trudem wspina się na kolejne wzniesienie. Góry nie są wysokie, ale autobus jest stary i wysłużony. Jedziemy już dwie godziny, za chwilę powinniśmy być w Jałcie. Chociaż to końcówka września jest gorąco. W cieniu temperatura osiąga z pewnością blisko trzydzieści stopni, a w autobusie zrobiło się jak w piekarniku. Nic więc dziwnego, że nie możemy się doczekać końca jazdy. Tablica z nazwą miasta nie pozostawia żadnych wątpliwości. Dojechaliśmy. Pierwsza myśl, która przychodzi człowiekowi do głowy to rozczarowanie. To tak wygląda to historyczne miejsce, gdzie ważyły się losy świata? Przedmieścia Jałty to przede wszystkim skupiska ohydnych wieżowców. Powybijane szyby, sypiący się tynk, dookoła pełno gruzu jakby budowa jeszcze trwała, a nie skończyła się czterdzieści lat temu. Wiele mieszkań wygląda na opuszczonych. Gdzie niegdzie widać szkielety niedokończonych budynków, kiedy rozpadło się imperium nie było już komu dokończyć budowy. W miarę jak zbliżamy się do centrum betonowe upiory zaczynają ustępować miejsca zieleni i XIX-wiecznym kamienicom.
Na dworcu na przyjezdnych czeka tłum ludzi. Nie przyszli tu jednak po swoich krewnych. Czekają na turystów. Kiedy wychodzę z autobusu widzę jak kilka kobiet próbuje odciągnąć na bok Ankę, moją narzeczoną. Jedna przez drugą przekrzykują się składając oferty. - 10 dolarów za piękny pokój. Prawie nad samym morzem. Pieszo będzie z dziesięć minut – próbuje nas przekonać starsza kobieta. Kiedy już prawie jesteśmy zdecydowani i idziemy w kierunku taksówki kobieta w średnim wieku składa nam lepszą ofertę, pięć dolarów. - Pokój jest z osobnym wejściem i widokiem na morze. Dam wam też klucz od kuchni i łazienki. Zdecydowani? No to idziemy. Pojedziemy moim samochodem nie będziecie musieli dodatkowo płacić – mówi nasza przyszła gospodyni i pewnym, krokiem rusza w kierunku samochodu. To jednak nie koniec. Inne kobiety widząc, że przegrały bój o jedynych turystów, którzy wysiedli z tego autobusu idą za nami. Oprócz ofert rzucanych w naszym kierunku pojawia się też kilka niewybrednych epitetów skierowanych do naszej gospodyni. Na miejscu okazuje, że nasz pokój mieści się w starej willi zbudowanej pod koniec XIX wieku dla bogatego rosyjskiego kupca. Pokój, kuchnia i łazienka są schludne. Tyle nam wystarcza.
Zina, bo tak nazywała się nasza gospodyni mieszkała w pokoju obok. Jej pokój jest w znacznie gorszym stanie od naszego. Przypomina magazyn z różnymi gratami. Coś jak strych w starych domach. – Nie mam pracy, a dom wymaga remontu. Latem wynajmuje swój pokój i przenoszę się do tego – mówi. Po rozpadzie ZSRR na Ukrainie drastycznie wzrosło bezrobocie. Dziś wynosi około 30 procent. Ci co mają pracę mogą się uważać za szczęśliwców. Chociaż nie rzadko dostają wypłatę z dużym opóźnieniem. Tu na Krymie przynajmniej można trochę zarobić na turystach. Dawne hotele uzdrowiskowe w większości są pozamykane. Z każdym rokiem popadają w coraz większą ruinę. Nie ma inwestora, który byłby skłonny w nie zainwestować. Nic więc dziwnego, że kwitnie wynajem prywatnych kwater. Turystów przybywa z każdym rokiem. Nie ma ich wprawdzie tylu jak za czasów imperium, kiedy blisko połowa przyjeżdżała na wczasy zakładowe, ale ludzie powoli przypominają sobie o tym pięknym zakątku.
Woda w morzu jest ciepła. Ma ten piękny kolor jasnego błękitu, którego na próżno można wypatrywać nad Bałtykiem. W ciągu dnia plaże pełne są ludzi. Wzdłuż bulwaru ciągną się kawiarenki i stoiska z pamiątkami. Wieczorem ustawiają się tu liczni portreciści i zespoły muzyczne. Można kupić sobie butelkę miejscowego wina ( w końcu niemal cały Krym pokrywają winnice ), usiąść na ławce i wsłuchiwać się w szum pobliskiego morza. To tak naprawdę jedna z nielicznych atrakcji w Jałcie.
Po kilku dniach leniuchowania mamy już dość. Pakujemy plecaki i ruszamy w góry. Wyszukana na mapie baza turystyczna w której planowaliśmy rozbić namiot i zostawić bagaż okazuje się być nieczynna. Na miejscu zastajemy kilka obdrapanych budynków z zabitymi oknami i zardzewiały spychacz stojący obok. Nie mamy wyjścia ruszamy w góry z plecakami. Góry Krymskie wprawdzie nie należą do najwyższych ( najwyższe szczyty mają niecałe 1600 metrów ), ale położone są nad morzem i wspinaczkę zaczyna się praktycznie od zera. Szlaki turystyczne chociaż zaznaczone na mapie w praktyce nie istnieją. Idziemy orientując się według kompasu. Po kilku godzinach marszu wspinamy się powyżej granicy drzew. Widok zapiera dech w piersiach. Góry i morze. Czy może być coś równie pięknego ? Rozbijamy namiot tuż pod szczytem Angar 1453 metry nad poziomem morza. Dopiero na drugi dzień spotykamy pierwszą osobę. To jednak nie turysta tylko naukowiec ze stacji meteorologicznej. – Przez cały rok wykonujemy tutaj podstawowe pomiary. Temperatury, ciśnienia, zimą mierzymy grubość pokrywy śnieżnej. Wprawdzie nad morzem temperatura tylko wyjątkowo spada poniżej zera, ale tutaj śnieg czasami leży do kwietnia – opowiada.
Po dwóch dniach docieramy w okolice groty Mramornaja. To już miejsce licznie odwiedzane przez turystów. Na parkingu stoi kilka samochodów i autobusów. Po kupieniu biletów schodzimy pod ziemię z przewodnikiem. Grota Mramornaja to największa jaskinia ma Krymie ma blisko 10 kilometrów długości a jej wysokość i szerokość niejednokrotnie przekracza 30 metrów. Robi to niesamowite wrażenie. W środku bez problemu zmieściłoby się kilka samolotów. Co ciekawe jaskinia została odkryta 10lat temu. Dwójka śmiałków spuściła się do niej na linie przez sześcio metrowy komin. To co zobaczyli przekroczyło ich najśmielsze oczekiwania. Dziś na Krymie znanych jest ponad 800 jaskiń. Ilu jeszcze nie odkryto ? Niewiadomo.
Mamy szczęście: Andrzej, kierowca autobusu, ma jeszcze wolne miejsca. Za niewielką opłatą podrzuci nas do Auszty. – Od kilku lat prowadzę własny interes. Mam jeszcze jeden autobus i busa, którym jeździ mój zięć. Teraz nie jest już tak źle, ale jeszcze kilka lat temu wszędzie panoszyła się mafia. Trzeba było oddawać im połowę pieniędzy. Na szczęście policja zrobiła już z nimi porządek –przekonuje Andrzej. Prywatny transport to jeszcze jeden fenomen na Krymie. Niemal każdy kto dysponuje jakimś pojazdem, nie ważne czy starą wołgą, czy nowym zachodnim, błyskawicznie zamienia go w taksówkę. Jeździ w każdej wolnej chwili. Oczywiście w takich „taksówkach” nie ma liczników, dlatego zapłatę ustala się z góry.
Po kilku kolejnych dniach spędzonych nad morzem musimy wracać. Nasze wakacje dobiegają końca, a przed nami jeszcze trzy dni jazdy pociągiem. Do Simferapola jedziemy trolejbusem. To najdłuższa linia trolejbusowa w całej Europie. Ciągnie się od Sewastopola przez Jałtę i Ausztę aż do Simferapola, razem ponad sto kilometrów. Trasę zbudowano w dbałości o czyste powietrze. W czasach, kiedy Krym był największym uzdrowiskiem imperium ruch samochodów był tu ograniczony. Teraz to już tylko wspomnienie, ale i tak większość mieszkańców Krymu korzysta z tego środku transportu ze względu na tanie bilety.
Jedziemy już cały dzień. Na kilku stacjach mijanych po drodze zdąrzyliśmy już zrobić potrzebne zakupy. Sytuacja na wsi jest tak ciężka, że ludzie całymi grupami wylegają na perony i próbują sprzedawać warzywa, owoce, a nawet gotowe potrawy, takie jak ziemniaki, pierogi i cebulaki, które stają się moim przysmakiem. Kupujemy dynie i arbuzy, o wiele więcej niż jesteśmy w stanie zjeść. Widok jest przygnębiający. Starzy ludzie, którzy przepracowali całe życie muszą dorabiać do swojej renty, której nie wystarcza im na przeżycie. Wieczorem podobnie jak pozostali pasażerowie naszego wagonu, a jest ich około pięćdziesięciu kładziemy się spać. Jutro po południu dojedziemy do Lwowa. Stamtąd do Polski to już tylko kawałek. Nasza podróż dobiegła końca.
Tekst i zdjęcia: Piotr Sadziński