"Wsiadam najpierw w taksówkę, później minibus zawozi mnie na lotnisko do Berlina, samolot do Brukseli, a potem autobus do biura. Przed 10 jestem w pracy. Z niedzieli na poniedziałek jadę do pracy 1200 kilometrów" - mówi Remigiusz Ptasznik jeden z najlepszych polskich tłumaczy symultanicznych pracujących dla instytucji w Unii Europejskiej.
Robert Kalinowski: Bardzo poważnie brzmi: „tłumacz symultaniczny w Unii Europejskiej”. Czym się pan zajmuje?
Remigiusz Ptasznik: Moja praca polega na tym, żeby ludzie, posługujący się językami europejskimi byli w stanie się ze sobą dogadać nie tracąc przy tym czasu.
Ale jak to technicznie wygląda?
Wygląda to bardzo podobnie, jak w studiu radiowym, siedzimy w kabinie, gdzie są mikrofony - tych kabin może być nawet trzydzieści. W tej chwili w Unii jest 28 krajów, a języków 22-23 i te 23 kabiny potrafią być równocześnie zajęte.
A ile pan zna języków?
Znam trzy języki. Jestem z tego bardzo dumny i są to główne języki europejskie.
To są języki angielski, niemiecki i…?
I francuski.
Z czym jest największy problem podczas tłumaczenia?
Wyczuwam w tym pytaniu taką nutkę podpuszczenia mnie, żeby się dowiedzieć, jak bardzo się mylimy i ile nam się uda coś przekręcić. To się zdarza oczywiście i my tłumacze staramy się wtedy zrzucić winę na kogoś innego, mam nadzieję, że nam się często udaje.
Rozumiem, że jak jesteście przygotowani, to jest łatwiej, natomiast podejrzewam, że posiedzenia Komisji Europejskiej, czy innych instytucji w Unii Europejskiej zakładają jakąś tam dozę improwizacji i wtedy podejrzewam, że możecie znaleźć się w kłopocie. Czy tak jest?
Przeciwnie. Problemów nie mamy wtedy, kiedy ktoś mówi spontanicznie. Cały ten system, idea tłumaczenia jednoczesnego, symultanicznego wynikła z tego, że należy właśnie tego typu spontaniczne wypowiedzi być w stanie przetłumaczyć. Najtrudniejsze dla nas są szybko odczytywane wypowiedzi z kartki, które zawierają mnóstwo często niechlujnych danych, skrótów, odniesień i tak dalej.
Jak się pan czuje w tej swego rodzaju Wieży Babel?
Czuję się doskonale. Oczywiście można tutaj mówić o świadomości swoich własnych ograniczeń, jako człowieka, który jest zmierzony z materią czasami niezwykle trudną i w ogóle z zawodem, który wymaga ogromnego skupienia i koncentracji, ale także swego rodzaju odwagi, żeby powiedzieć coś, co może nie do końca usłyszałem - może w związku z tym, że był jakiś hałas czy mówca odsunął się od mikrofonu. Czasami ryzykuje się, bo nie wiadomo, czy rzeczywiście to powiedział, a jakoś trzeba przetłumaczyć, bo słuchacze czekają.
A jak się zostaje takim tłumaczem? Takim, jakim pan jest?
Moja droga akurat była dłuższa i dość nietypowa. Natomiast teraz istnieją już szkoły tłumaczy - także w Polsce, także tu w Krakowie przy Uniwersytecie Jagiellońskim, które kształcą kadry tłumaczy właśnie na potrzeby Unii Europejskiej, na potrzeby instytucji europejskich. Oczywiście, że tych kadr przybywa nieustannie, być może ci, którzy chcieliby rozważyć możliwość takiej kariery musieliby chyba zdać sobie sprawę z tego, że jest to, w tej chwili, już bardzo odważny krok.
Ma pan dla nich rady? Dla tych, którzy myślą sobie "wspaniała kariera, być może chciałbym być takim tłumaczem"?
Jeżeli ktoś ma takie marzenie, jeżeli ktoś ma umiejętności i jeżeli ktoś uzna, że on sobie absolutnie nie wyobraża, że mógłby być kimkolwiek innym niż tłumaczem symultanicznym, to wtedy wydaje mi się, że jest to kariera dla niego.
Jak wygląda pana życie prywatne. Przeniósł się pan z rodziną na stałe do Brukseli?
Odpowiedź brzmi i tak, i nie. I to jest chyba najtrudniejsze pytanie, które pan zadał, bo ja w Brukseli wyłącznie pomieszkuję, bywam wtedy, kiedy tam pracuję, a ja pracuję dla instytucji europejskich nie tylko w Brukseli, ale także w Strasburgu, bo tam przecież odbywają się sesje Parlamentu Europejskiego. W związku z tym ja do Brukseli, z miejsca mojego zamieszkania, ze Szczecina, dojeżdżam - tak, jak ludzie dojeżdżają, co tydzień do pracy.
Dojeżdża pan?
Tak właśnie to wygląda, ja nawet sam pod pewnymi względami przebijam, znany chyba wszystkim dialog z filmu Barei, kiedy ktoś chwalił się, jaki ma dogodny dojazd do pracy, bo ja do pracy jadę z niedzieli na poniedziałek 1200 kilometrów - wsiadam najpierw w taksówkę, później w minibusa na lotnisko, później lecę z Berlina do Brukseli, później autobusem i jestem sporo przed 10 w pracy.
A czy wyobraża sobie pan, że instytucje europejskie mogłyby się obyć bez tłumaczy, że wszyscy urzędnicy Unii Europejskiej znają, na przykład, język angielski i się w nim porozumiewają?
Dla niektórych byłoby to idealne rozwiązanie, lecz ci niektórzy pochodzą głównie z kraju, który myśli głównie o tym, żeby z Unii Europejskiej zrezygnować, żeby z Unii Europejskiej wyjść, bo było by to idealne rozwiązanie dla Anglików. Oczywiście są pewne rodzaje posiedzeń, gdzie angielski jest dominującym językiem, lecz takie kraje, jak Francja czy Niemcy, które są świadome swojej kulturowej spuścizny, nie dopuszczają do sytuacji, w której będzie to jedyny język na posiedzeniach wykorzystywany. Podobnie powinno być z Polakami. Język polski jest reprezentowany, ponieważ my, w Unii Europejskiej, chcemy być reprezentowani.