Wszystkie dokumenty były i są - to wersja ministerstwa. Części dokumentów nie było i nie ma - to wersja NIK. Przedmiot sporu to „Raport otwarcia” przedstawiony przez ekipę Leszka Millera na początku kadencji. Według doniesień prasowych raport ten mógł zostać sfałszowany.
W Ministerstwie Skarbu brakowało bowiem dokumentów, na podstawie których ludzie Millera formułowali zarzuty wobec poprzedników. A zrzutów było sporo.
W raporcie obarczano poprzednie rządy odpowiedzialnością za nadużycia w spółkach Skarbu Państwa. Od tamtej pory jednak, jak zapowiadał premier nie miało być żadnych nadużyć, miała być za to ścisła kontrola poczynań zarządów. Rok później owe zarządy próbowała skontrolować NIK.
Na początek KGHM – urzędnicy NIK próbują rozpocząć kontrolę: Usiłowano nie wpuścić nas do jednostki kontrolowanej - mówią. Potem inne spółki i przejawy jawności i dobrej woli zarządzających nimi: Mieliśmy kłopoty z otrzymywaniem pewnych istotnych dokumentów, albo ich nam w ogóle nie przedstawiano, albo przestawiano nam je z opóźnieniem - dodają.
W końcu Ministerstwo Skarbu – tutaj również sami „usłużni” urzędnicy ułatwiający pracę kontrolerów: Chcieliśmy mieć wgląd do kompletu spraw dotyczących „Raportu otwarcia”. Zażądaliśmy kompletu akt. Dostaliśmy odpowiedź, że części tych dokumentów po prostu nie ma - wyjaśniają.
Tymczasem według resortu skarbu dokumenty były i są. Problem w tym, że ci którzy powinni te dokumenty otrzymać, nie tylko ich nadal nie otrzymali, ale również nic o cudownym odnalezieniu nie wiedzą.
Tych sprzeczności nie byłoby, gdyby NIK mogła ujawnić wyniki własnej kontroli. Niestety, do czasu zakończenia wszystkich procedur nie może tego zrobić. Z kolei druga strona w tym czasie może twierdzić właściwie wszystko, wiedząc, że Izba ma ręce związane tajemnicą państwową. Dziś druga runda tego nierównego pojedynku.
06:15