Uderzymy, odpowiemy, zestrzelimy - takie słowa nie zaskakują już w rosyjskich mediach. W telewizji eksperci prokremlowscy otwarcie grożą Turcji i Ukrainie. Teraz oficjalna teza brzmi następująco: przez lata myśleliście, że nie wystrzelimy naszych rakiet, a teraz już wiecie, że wystrzelimy. I chodzi tu o broń jądrową.
W poprawnej politycznie Europie wypowiedzenie słowa „wojna” dyskwalifikuje z dyskursu. W Rosji to słowo brzmi odmieniane przez wszystkie przypadki. Pytanie brzmi następująco - czy Rosja naprawdę przygotowuje się do wojny ze światem zachodnim, czy też blefuje, karmiąc propagandowy głód?
Rosyjską propagandę można opisać jednym zdaniem. Jej główna teza brzmi: zawsze byliśmy wspaniali i sprawiedliwi. I za Stalina, i za Iwana Groźnego, i to Rosja zawsze miała rację. Także anektując Krym w XVIII wieku, jak i dwa lata temu. Mają nawet taki slogan: "My Rosjanie, z nami Bóg".
Obecnie tak wpływowi publicyści i analitycy jak Siergiej Michiejew, Dmitrij Kulikow czy Władimir Sołowiow wprost nawołują do wojny. Na razie z Turcją i Ukrainą. W stosunku do Europy czy też NATO są ostrożni. Przekonują jednak, że NATO w przypadku konfliktu z Rosją nie pomoże Turcji militarnie.
Nie wiem, czy na Kremlu naprawdę dążą do wojny. Tam rezydują oderwani od rzeczywistości byli funkcjonariusze KGB. Od 20 lat znają świat jedynie z meldunków i widoku zza opancerzonych szyb. Na razie prężą muskuły w Syrii, chcą w ten sposób skaptować USA i wymóc wstrzymanie rozmieszczenie sił NATO na Wschodzie.
Korumpują na potęgę Niemców, Włochów i Francuzów, a dla Polski, to także cytaty z dominujących tu komentarzy przewidują rolę bufora, mniej więcej takiego, jakim chcielibyśmy widzieć Ukrainę.