Nadchodzi taki dzień w życiu dziennikarza, w którym trzeba odebrać akredytację...
Odebranie akredytacji jest zadaniem stosunkowo prostym acz czasochłonnym. Najpierw trzeba dojechać na stadion Soccer City. Bagatela 40 minut. Później należy ustawić się w typowym międzynarodowym wężyku. W jednej kolejce stoją dziennikarze, hostessy i wszyscy inni, którzy potrzebują akredytacji. Z kolegą z jednej z ogólnopolskich gazet ucinamy sobie pogawędkę jednocześnie narzekając na skwar, bo mimo że jest tu zima, to w ciągu dnia na słońcu można zniechęcić się do wszystkiego. Podobnie po zachodzie słońca, gdy robi się strasznie zimno (choć oczywiście bez mrozu). Jedna ze stojących za nami osób rozpoznając język polski z ochotą podchwytuje "klimat" dorzucając od siebie soczyste "cholera" - nie będę mówił z jakiego kraju pochodził ów dziennikarz.
Wreszcie po odstaniu mniej więcej pół godzinki jesteśmy w namiocie. Wielkim, dusznym namiocie. Tam czujemy się jak w typowym polskim urzędzie. Wędrujemy od pokoju do pokoju, z tym, że namiot nie ma pokoi. Najpierw spisują nas z paszportów. W innej części namiotu robią zdjęcie, by w kolejnej wręczyć nam zalaminowaną akredytację. Gdyby ktoś myślał sobie, że już w tym momencie jestem objuczony torbą gadżetów od licznych sponsorów i uginam się pod ich ciężarem, chciałbym to sprostować. O rozpieszczaniu dziennikarzy nie było mowy. Teraz pora na rozpoznanie miejsca pracy.
Do biura prasowego idzie się mniej więcej 10 minut. Trzeba mijać kolejne punkty kontrolne, na których sprawdzana jest akredytacja.
Wszędzie płoty i ochroniarze. Czyli taka normalka. Po "rozpoznaniu terenu" pora na powrót do centrum miasta. Kolejna godzina z głowy.
Tyle było planowane. Skończyło się na blisko dwóch godzinach. Korki...