Przestraszony szaleniec. Kawaler z rozklekotanymi nerwami. Uosobienie zaborczości. Tak polskie gazety pisały o Adolfie Hitlerze w ostatnich tygodniach przed wybuchem drugiej wojny światowej. Budowały obraz schorowanego człowieka, który ukrywa się przed światem. Ale też interesowały się jego rzekomymi romansami i matrymonialnymi planami.
Solidne schrony, zapasy żywności i bateria armat przeciwlotniczych. Wszystko po to, by odeprzeć niespodziewany desant powietrzny ze strony nieprzyjaciela. W takich warunkach w 1939 roku Adolf Hitler miał pracować w swojej rezydencji w Berchtesgaden. Opisywała to polska prasa i donosiła, że w promieniu 45 kilometrów wprowadzono tam zakaz przelotu samolotów. Miał sobie tego zażyczyć sam niemiecki kanclerz, by nie rozpraszał go huk pojawiających się na niebie maszyn. Według gazet to był ewidentny dowód na to, że przywódca Trzeciej Rzeszy ma nerwy w absolutnej rozsypce, jest na skraju załamania, zmaga się z depresją i apatią. Dziennikarze ujawniali, że do siedziby niemieckiego kanclerza ściągani są kolejni wybitni neurolodzy i inni lekarze zza granicy, którym oferowane są wysokie honoraria. Doniesienia te wpisywały się w trwającą wówczas psychologiczną wojnę nerwów. Podawano na przykład, że choroby Hitlera biorą się nie tylko stąd, że pracuje on bez ustanku - i w dzień, i w nocy. Przekonywano, że niemiecki przywódca zderza się z dużymi problemami w szeregach wojska i musi zmagać się z narastającymi konfliktami w partii. Wszystko to mogło dawać nadzieję, że do wojny jednak nie dojdzie, bo system narodowo-socjalistyczny lada dzień się po prostu załamie.
A tymczasem gazety donosiły o załamaniach kanclerza. Relacjonowały na przykład, że stracił przytomność podczas jednego ze spotkań z wojskowymi dowódcami. Orzekając, że to był wstrząs nerwowy, lekarze mieli wówczas zalecić odizolowanie führera od świata zewnętrznego. Po kilku tygodniach rekonwalescencji medycy pozwolili, żeby Hitler pojawił się na otwarciu wystawy sztuki, gdzie wygłosił niedługie przemówienie. Ale - jak odnotowała prasa - wysiłek ten okazał się zbyt wielki, bo przyniósł kolejny wstrząs nerwowy.
"Los nam wyznaczył sąsiedztwo z niebezpiecznym szaleńcem. Oceniamy jego wyczyny z chłodnym i zdeterminowanym spokojem. Gotowi jesteśmy na założenie mu kaftana bezpieczeństwa, choć zdajemy sobie sprawę, że przed ubezwładnieniem go dużo nam może wyrządzić szkody. Może się jednak również zdarzyć, że kryzys chorobowy przepali się w ogniu własnych sprzeczności i szaleństwo załamie się samo przez się. Tak czy inaczej nieszczęsny jest los niemieckiego narodu i smutna go czeka przyszłość" - oceniała "Polska Zachodnia".
Polska prasa odnotowywała też, o czym szepczą w Berlinie czy innych niemieckich miastach. A szeptali - jak można było przeczytać - o tym, że w czasie jednej z bezsennych letnich nocy niemiecki kanclerz widział "Białą Damę". Wiadomo przecież, że jej zjawienie się wróży śmierć. Choć to oczywiście jedynie legenda - gazety zauważały, że z jakiegoś powodu Hitler spisał swą ostatnią wolę, którą umieszczono w schowku - gdzieś w gmachu Kancelarii Rzeszy. Gazety donosiły, że testament führera dzieli władzę po jego śmierci pomiędzy trzy osoby. Marszałek Göring miałby być kanclerzem i prezydentem Rzeszy. Rudolf Hess szefem Partii Narodowo-Socjalistycznej, a generał Keitel wodzem naczelnym Reichswehry.
Latem 1939 roku czytelnicy polskich gazet mogli w nich także przeczytać, że najbliżsi współpracownicy przywódcy Rzeszy dwoili się i troili, by przełamać obojętność i depresyjne nastroje kanclerza. Były więc przyjęcia z udziałem pięknych pań. Były przedstawienia operowe i baletowe oraz inne występy. Ale niewiele podobno dawały. Dziennikarze informowali, że apatię Hitlera przełamuje jedna tylko osoba. "Jest nią niemłoda już, około 40 lat licząca Paola Medici del Vascello, której śpiewu słucha wódz Rzeszy ze szczególnym upodobaniem. Piękny, pełny głos Paoli rozbrzmiewa w sali recepcyjnej kanclerskiej rezydencji, gdzie gromadzi się w określone dni elita Trzeciej Rzeszy, poddając się urokowi pierwszej damy Rzeszy, marszałkowej Göringowej, głównej aranżerce tych wieczorów. W dni te stukonny Mercedes rwie z Berchtesgaden do Monachium, by do samotni wodza zabrać piękną Paolę, która w międzyczasie przygotowała nowy repertuar pieśni" - odnotowywał "Dziennik Bydgoski".
W połowie sierpnia Berlin obiegła sensacyjna wieść, że Hitler się żeni. Polskie gazety chętnie te doniesienia przekazywały swoim czytelnikom, choć nie były to wcale oficjalne informacje, a jedynie przesłuchy z poczty szeptano-pantoflowej. Z tych matrymonialnych pogłosek wynikało, że to sam Mussolini namówił Hitlera do porzucenia starokawalerskiego stanu, a w roli swatki występowała marszałkowa Göringowa. Inni bliscy przyjaciele mieli przekonywać kanclerza, że realizacja planów małżeńskich posłuży mu ze względów "psychologicznych". Nie bez znaczenia było ich zdaniem populacyjne ustawodawstwo Trzeciej Rzeszy, wyraźnie popierające stan małżeński i bardzo ostro traktujące mężczyzn stanu wolnego w pewnym wieku. Czyżby więc nadszedł czas, że führer da Niemcom dobry przykład w tej dziedzinie? - pytały gazety w czas letniej kanikuły. Z ustaleń części z nich wynikało, że wybranką Hitlera jest Anna Maria Reifferscheidt-Moltke. Około trzydziestoletnia panna wielu zalet charakteru, ceniona za inteligencję i promienny humor, a do tego jeszcze "dość przystojna" - tak o niej pisano. Inne gazety donosiły jednak, że przywódca Trzeciej Rzeszy interesuje się zupełnie inną kobietą - amerykańską tancerką - 19-letnią Marion Daniels. Byli nawet tacy, którzy widzieli, że samolot Hitlera przywiózł ją pewnego dnia do Monachium...
Ale nie tylko w ten sposób gazety próbowały pokazywać ludzką twarz Adolfa Hitlera. W przedwojennych doniesieniach pojawiały się również dowody na to, że wielu Niemców doceniało zasługi swojego przywódcy i dawało temu wyraz. Polskie gazety odnotowywały na przykład, że rodzice kilku tysięcy dziewczynek za naszą zachodnią granicą postanowili uczcić kanclerza i wybrali dla swoich dzieci imię ‘Hitlerike’. Popularne stawało się też wówczas imię Goebelina. To już na cześć ministra propagandy i oświecenia publicznego Rzeszy - Josepha Goebbelsa.
Z kolei w Polsce - w codziennych sporach i kłótniach - lepiej było unikać nazwiska niemieckiego przywódcy. Za nazwanie kogoś "Hitlerem" - i obrażanie w ten sposób - można było stanąć przed sądem. Podobnie jak za grożenie Polakom lub straszenie ich niemieckim wojskiem albo też za wychwalanie armii Rzeszy. "Jak Hitler tu przyjdzie, to was - Polaków - we śnie wydusi" - tak mówił niejaki Beno Sonnenberg, gdy kłócił się z sąsiadami gdzieś pod Inowrocławiem. Stanął za to przed sądem i usłyszał wyrok - pół roku więzienia i 30 złotych grzywny. Z kolei na cztery miesiące bezwzględnego aresztu sąd skazał Chanę Pijawkę, która żebrząc na drodze z Chojnic do Bydgoszczy odgrażała się wyzywającym ją dzieciom. "Przyjdzie Hitler, to wam pokaże!" - mówiła. Polski sąd ukarał też Niemca - Ernsta Mauerlafa z Sępólna, który miał zapłacić 200 złotych grzywny za to, że wchodząc do jednej z restauracji zakrzyknął do siedzących w niej Polaków: Heil Hitler! Dużo surowszy wyrok usłyszał inny Niemiec Fryderyk Neumann. Skazano go na rok i dwa miesiące więzienia za lżenie narodu polskiego. Odpowiadał w bydgoskim sądzie za to, że po pijanemu krzyczał na ulicy: Wszystkich Polaków powystrzelam! Jak odnotowali dziennikarze "Słowa Pomorskiego" - nie dość, że mężczyzna ten używał zwrotów obraźliwych dla narodu i państwa polskiego, to zaczepił jeszcze kilkunastoletnią dziewczynkę. Stojąc przed nią, bił się w piersi i krzyczał: Jestem więcej jak Niemcem. - Ja jestem czysty Hitler!
* Autor wykorzystał w tekście materiały opublikowane w jego książce "LATO’39. JESZCZE ŻYJEMY" (Wyd. Tamaryn/Bellona, Warszawa 2019).