Kto szuka całościowego opracowania dot. filmów Krzysztofa Krauze i jego żony Joanny, ten gorzko się rozczaruje. Kto pragnąłby książki lekkiej, łatwej i przyjemnej, przesyconej smaczkami i ciekawostkami z filmowego światka, ten albo przerwie lekturę po kilkudziesięciu stronach, albo zakończy ją z poczuciem zawodu. Bo wiele można o tej pozycji powiedzieć, ale na pewno nie to, że jest lekka, łatwa i przyjemna.
"Jest życie po końcu świata" Aleksandry Pawlickiej to książka oparta na dość ryzykownej koncepcji. Mamy tu rozdziały reportażowe i rozdziały-wywiady. Te pierwsze pokazują nam Rwandę i miejsca naznaczone tragiczną historią tego kraju. Boleśnie uświadamiają polskiemu czytelnikowi, jak mało wie na temat ludobójstwa sprzed lat i jego konsekwencji. Razem z autorką oglądamy miejsca pamięci, stosy kości i ubrań, które pozostały po bestialsko zamordowanych. Odwiedzamy piękne miejsca naznaczone krwią i śmiercią. Nie dostajemy tu wykładu z historii - raczej serię bardzo plastycznych obrazów, które działają na wyobraźnię i zostają w głowie. Na pewne pytania - choćby o odpowiedzialność Kościoła czy instytucji międzynarodowych - nie dostajemy jednoznacznych i wyczerpujących odpowiedzi. Autorka pokazuje na konkretnych przykładach złożoność tych kwestii, podrzuca nam pewne tropy i potencjalne lektury po które chce się sięgnąć, by wiedzieć jeszcze więcej, patrzeć na sprawę szerzej i może nawet przybliżyć się - jeśli to możliwe - do zrozumienia...
Zamieszczone w książce rozmowy z Joanną Kos-Krauze dotyczą przygotowań do realizacji najnowszego filmu "Ptaki śpiewają w Kigali" i pracy nad wcześniejszymi obrazami. Przede wszystkim jednak opowiadają historię jej związku z Krzysztofem Krauze - od pierwszego spotkania, przez wspólną pracę aż po jego chorobę i śmierć. Reżyserka nie ucieka też od odpowiedzi na pytania o jej prywatny koniec świata i to, jak wygląda jej życie po odejściu małżonka.
Kos-Krauze snuje swoją opowieść w sposób, który zwraca uwagę. Bez użalania się nad sobą, bez lukru i brązownictwa. Bez ekshibicjonizmu, ale z dużą dozą intymności. Nie powtarza utartych, bezpiecznych i politycznie poprawnych formułek. Nie jest to historia śmierci, choć przecież Krzysztof Krauze zmarł po ciężkiej chorobie, ale historia życia. Naznaczonego przez chorobę, śmierć i stratę. Takiego, w którym dużo jest pytań, wątpliwości i poszukiwań.
Wyjmowałam ostatnio z sejfu dokumenty i zobaczyłam plecak Krzysztofa, z którym chodził do szpitala. (...) W środku jest portfel, w nim nieważne karty kredytowe, dowód, prawo jazdy, guma do żucia, okulary, ładowarka. Tyle w sumie pozostaje po człowieku - przyznaje w pewnym momencie Kos-Krauze. Pytana o relacje z mężem odpowiada bezpretensjonalnie: Nie spotkałam Zygmunta Baumana, a on Hanny Arendt. Dwa gejzery intelektualne? Nie, my od początku znaliśmy swoje miejsce w szeregu. Po prostu było nam ze sobą dobrze. W innym miejscu zauważa: Krzysiek zawsze powtarzał jedną rzecz: o facecie świadczy kobieta, z którą jest dopiero jak usiądzie z żoną czy partnerką, to wiesz, kim on jest naprawdę.
W książce Kos-Krauze nie tylko nie stawia pomnika zmarłemu mężowi, ale też sprzeciwia się mitologizowaniu swojego zawodu. To jakaś straszna arogancja, gdy wydaje nam się, że jesteśmy inni, lepsi, że tylko my stawiamy pytania, że tylko nas coś szarpie. Wbrew pozorom wiele osób zadaje sobie te same pytania, ma z czymś problem - stwierdza. Jednocześnie zauważa: Ludzie podziwiają niezależnych, zazdroszczą im, ale robią wszystko, żeby takimi nie być.
"Jest życie po końcu świata" to książka, którą można odbierać na wielu poziomach. Jedno jest pewne - mało w niej filmowego światka, a dużo życia. I to jest chyba najlepsza rekomendacja.