Czy można zrobić film o zbrodniczych instynktach drzemiących w człowieku, który nie trzyma w napięciu, nie szokuje i nie przeraża, a nawet nie skłania do refleksji? Zmierzyć się z tym, co niezrozumiałe i tragiczne, zadać fundamentalne pytania i pozostawić widza obojętnym? "Czerwony pająk" Marcina Koszałki, który za kilka dni wejdzie do kin jest dowodem na to, że można. Nie jest to - wbrew temu, co sugeruje zwiastun - ambitny thriller. Niestety, nie jest to również wnikliwe studium ludzkiej fascynacji złem, choć tę interpretację w wywiadach podsuwa nam sam reżyser.
Marcin Koszałka - znakomity operator i ceniony dokumentalista - w swoim fabularnym debiucie wziął na warsztat historię zbrodni dokonanych przed laty w Krakowie. Inspirując się po trochu prawdziwymi wydarzeniami i historią Karola Kota, a po trochu legendami o Lucjanie Staniaku - "Czerwonym pająku" ze Śląska w centrum swojej opowieści postawił zaiste makabryczny duet: doświadczonego zabójcę i jego ucznia. Pierwszego gra doskonale znany polskim widzom Adam Woronowicz, a drugiego aktor młodego pokolenia, Filip Pławiak.
Wszystkim, którzy oczekiwali mrożącej krew w żyłach makabry, ekscytującego śledztwa czy innych tego typu atrakcji, reżyser "Czerwonego Pająka" pokazuje język już w pierwszych minutach filmu. Z uporem godnym lepszej sprawy pozbawia opowiadaną historię nawet najmniejszych elementów właściwych konwencji kryminalnej. Nie próbuje ich ośmieszać, nie próbuje nimi grać... Widać u niego ogromną - niestety, dość naiwną wiarę - że dzięki takiemu podejściu jego film automatycznie stanie się głębszy i szlachetniejszy.
"Czerwony pająk" - jakkolwiek paradoksalnie to nie zabrzmi - jest filmem o śmierci pozbawionym żywych bohaterów. Na ekranie widzimy aktorów, którzy nie odgrywają postaci, ale prezentują nam różne idee: nadopiekuńczej matki (Małgorzata Foremniak) i wycofanego ojca (Marek Kalita), młodej fotoreporterki (Julia Kijowska) czy dociekliwego policjanta (Wojciech Zieliński). Można tę układankę zaakceptować intelektualnie, ale trudno wzbudzić w sobie jakiekolwiek emocje, z kimś się utożsamić, a kogoś innego szczerze znienawidzić. Kwestie związane z psychologią, motywacjami czy relacjami (jeśli uznamy, że jednowymiarowe konstrukty intelektualne mogą wchodzić ze sobą w jakieś relacje) najlepiej pominąć milczeniem. Trudno zresztą analizować coś, czego istnienie jest głęboko dyskusyjne.
"Czerwony pająk" to film, po którym widać odważne założenia i wielkie ambicje. Niestety, znaczącej części tych założeń nie udało się przenieść z papieru na ekran. Choć może lepiej ująć to inaczej - to, co było papierowe, pozostało papierowe nawet na ekranie.
Z pokazu prasowego nowego filmu Koszałki wyszedłem z ogromnym niedosytem. Mogę sobie tylko wyobrażać, jak dobry i mocny byłby to obraz, gdyby dokonując kilku kluczowych decyzji reżyser zdecydował się pójść w inną stronę. Gdyby to był film z gruntu zły i byle jaki - można by o nim bez żalu zapomnieć. Problem w tym, że "Pająk..." ma dobre, a nawet bardzo dobre momenty. Mimo PRL-owskiego kostiumu pokazuje kwestię niesamowicie aktualną - fascynację śmiercią, tym, co mroczne i zakazane, społeczno-medialną otoczkę, która tworzy z kryminalistów i ludzi marginesu celebrytów... Niestety, jedynie prześlizguje się po tym temacie, jednocześnie drażniąc pewnym przestylizowaniem zdjęć i nachalnym symbolizmem (finałowa scena z obrazem).
Kto po obejrzeniu "Pająka..." będzie odczuwał niesmak lub niedosyt, może sięgnąć po książkę "Lolo" Marty Szreder. Scenariusz autorstwa tej autorki był inspiracją dla twórców filmu. Ona przedstawia historię Kota w klasycznym kryminalnym ujęciu. Można traktować "Lola" jako dopełnienie filmu, można patrzeć na niego autonomicznie - przeczytać na pewno nie zaszkodzi. Tak jak warto - nie wierząc ślepo bezkrytycznym recenzjom z zagranicy - życzliwie, choć krytycznie podejść do "Czerwonego Pająka".