To nie jest tylko film o kobiecie walczącej o prawo do bycia sobą w świecie cynicznych i wrednych facetów. Trudno go też uznać wyłącznie za opowieść o kiczu i rozkoszach płynących z obcowania z nim. "Wielkie oczy" trudno zamknąć w jednym haśle, opisać zgrabną formułką z cyklu: co autor miał na myśli. Jak to oczy – każdemu powiedzą trochę co innego, każdy ze spojrzenia w nie odczyta coś dla siebie. Chyba to jest największą zaletą tego filmu, która pozwala przymknąć oko na mniejsze, większe i całkiem spore niedociągnięcia.
Na początek małe zastrzeżenie - osoby nie mające dystansu do siebie i do kina, tolerujące wyłącznie sztukę przez "S" wielkie jak Pałac Kultury powinny zdecydowanie odpuścić sobie najnowszy film Tima Burtona. W przeciwnym razie mogą wyjść z seansu z poczuciem niesmaku, straconego czasu, a nawet pewnego głodu - wiele można powiedzieć o "Wielkich oczach", ale na pewno nie jest to okazja do jedzenia erudycyjnej bułki przez metafizyczną bibułkę.
Historia Margaret Keane (w tej roli Amy Adams) i jej męża Waltera (niezrównany Christoph Waltz) na pierwszy rzut oka wydaje się mało filmowa. Piekielnie inteligentny i niepozbawiony wdzięku facet najpierw zawrócił w głowie zdolnej, zagubionej kobiecie, a potem w pełni ją sobie podporządkował i wykorzystał jej talent. Jak zrobić film z takim tematem, który nie będzie ani łzawym paradokumentem, ani ekranową publicystyką wpisującą się w walkę na barykadach feminizmu, genderyzmu itp.? Spójrzmy prawdzie w oczy - trzeba mieć łeb i autorskie spojrzenie na rzeczywistość. A może po prostu trzeba być Timem Burtonem?
Choć pierwsze skrzypce w "Wielkich oczach" gra (ani stare, ani dobre) małżeństwo, to można zaryzykować stwierdzenie, że ten film ma jeszcze jednego, zbiorowego bohatera na pierwszym planie. Chodzi oczywiście o wielkookie dzieci z obrazków Margaret, których ze względu na oczy trudno nie skojarzyć z uroczym kociakiem ze Shreka albo jego kolegą, który podbił internet pytaniem: "co ja paczę?". Na początku są urocze i cudowne, ale przychodzi taki moment, że ich wszechobecność zaczyna przyprawiać widza o zawroty głowy, jeśli nie mdłości. Z jednej strony patrzymy na nie z zaciekawieniem i podziwem dla wyobraźni autorki, z drugiej solidaryzujemy się z jej bólem wynikającym z bycia "ghostpainterem". Kwestia tego, czy to jest sztuka i przez jak duże "S" schodzi na baaaardzo daleki plan - zresztą, film dobrze pokazuje, jak absurdalne i bezproduktywne bywają rozważania na ten temat.
Obraz Burtona z pewnością będzie jednym z tych, które już za kilka tygodni powalczą o Oscary. Jednych to ucieszy, inni będą kręcić nosem, ale nominacje dla odtwórców głównych ról wydają się tutaj formalnością. Kto z tej dwójki pokazał się z lepszej strony? Trudno to jednoznacznie ocenić. Na ekranie bardziej widoczny jest Waltz, od którego gry momentami trudno oderwać wzrok. Jako pan Keane śmieszy, tumani, przestrasza, jest intrygujący i odrażający jednocześnie, prześmieszny, a za moment żenujący. Pozostaje oczywiście pytanie, czy nie jest to przypadek analogiczny do występu Meryl Streep w świetnym "Hrabstwie Osage", o którym pisała na blogu moja redakcyjna koleżanka. W końcu tak samo w życiu, jak i na ekranie - nie zawsze więcej oznacza lepiej.
Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy - obraz Burtona budzi niedosyt. Jest przyjemny, zajmujący, ładny - momentami aż do przesady. Szkoda, że Amy Adams ma tak niewiele do grania, że Waltz jest jedyną mocno zarysowaną postacią w całym filmie, że reżyser zachował się dość asekurancko, nie zdecydował się na "odjazd" w którąś stronę, nie dał się - o co aż się prosi ta historia - ponieść wyobraźni... W życiu rzadko kiedy dostaje się coś wyłącznie za piękne oczy - czy Burton o tym zapomniał?