„Czasem zastanawiam się, po co powstają niektóre książki” – rzuciła moja koleżanka, kiedy w słoneczną jesienną niedzielę buszowaliśmy wśród stoisk na targach (przynajmniej z nazwy) związanych z szeroko pojętnym artyzmem. Uświadomiłem sobie wtedy, że sam coraz częściej zadaję to pytanie. Łączenie czytelniczej pasji z zawodowym pochłanianiem książek bynajmniej nie ułatwia odpowiedzi, a wręcz przeciwnie - pozbawia wielu złudzeń.
Od najmłodszych lat żyłem w przekonaniu, że zarówno napisanie książki, jak i wystąpienie w roli jej bohatera nie jest czymś dostępnym dla każdego. Niestety, dość szybko musiałem zweryfikować tę opinię. Co więcej, każda kolejna wizyta w księgarni na nowo uświadamia mi, że jak na każdym rynku, tak i na rynku książki gorsza moneta wypiera lepszą, a warunki i standardy dyktuje przede wszystkim popyt. Jak grzyby po deszczu mnożą się więc biografie i autobiografie, wspomnienia, wywiady-rzeki i inne strumyki świadomości. Żyjemy w czasach wielkiego zbiorowego ekshibicjonizmu. Zgłębianie tajemnic czyjejś biografii przestaje być dla nas czymś wyjątkowym, wymagającym delikatności i taktu. Liczy się szum, skandal i pikantne szczegóły. Patronem zarówno czytelników, jak i autorów coraz częściej staje się jedyny rycerz okrągłego stołu, o którym jeszcze pamiętamy - Lans-e-lot.
Po książkę "Kilar. Geniusz o dwóch twarzach" Marii Wilczek-Krupy sięgnąłem z pewnymi obawami. Podejrzewałem, że zetknę się z historią opowiedzianą w sposób skrajnie hermetyczny albo czymś dokładnie odwrotnym - opowieścią skrojoną pod masowego czytelnika, na siłę podkręconą i uatrakcyjnioną tak, by mógł wziąć ją do ręki ktoś, kto nie kojarzy nazwiska bohatera nawet ze słynnym polonezem.
Wojciech Kilar od samego początku opisywany jest w tej książce z życzliwością i podziwem, ale nie na kolanach. Autorka nie wygładza i nie dosładza jego biografii, ale też nadmiernie nie ekscytuje się burzliwą młodością kompozytora, który bynajmniej ascetą nie był i za kołnierz nie wylewał. Pokazuje go - co w czasach wszechobecności tekstów biograficznych pisanych albo z tezą, albo w sposób tabloidowy trzeba uznać za akt odwagi - jako człowieka niesamowicie normalnego. Oczywiście nie można w tym kontekście stawiać znaku równości pomiędzy normalnością a przeciętnością. Bo Kilar - w książce znajdujemy na to mnóstwo dowodów - z pewnością przeciętny nie był. Bywał nieprzeciętnie pracowity i nieprzeciętnie uparty, a jego nieprzeciętne kompozycje cenią do dziś nie tylko wytrawni melomani, ale też Ci przywiązani do klasyki polskiego kina. Autorka nazywa go też niepokornym - nie chodzi tu oczywiście o tę pseudodefinicję tego słowa, która robi karierę w ostatnich latach. Kilar - co szczególnie mocno wybrzmiewa w naszych niesamowicie "społecznościowych", a czasem wręcz "stadnych" czasach - nie bał się być kimś osobnym i autonomicznym. Nie wpisywał się w mody i trendy. Otwarcie mówił o swoich przekonaniach i wyborach - zarówno tych artystycznych, jak i życiowych. Często i jedne, i drugie spotykały się z co najmniej krytycznym odbiorem.
Kilar z książki Wilczek-Krupy nie jest artystą unoszącym się 15 cm nad ziemią. Uwielbia koty i zaczytuje się w powieściach grozy. Wydaje krocie na samochody z najnowocześniejszymi udogodnieniami (którymi pędzi potem z zawrotną prędkością) i najlepsze hotele, a jednocześnie - nie szukając rozgłosu i poklasku - wspiera finansowo kościoły, placówki medyczne, przyjaciół i obcych potrzebujących pomocy. Jest kochającym mężem i wiernym, choć czasem trudnym przyjacielem. Nie pozwala się zaszufladkować i zamykać w jakichś schematach. Czasem daje się namówić przyjaciołom na odrobinę szaleństwa. Tak było np. w przypadku reklamy, do której nagrał muzykę. Reżyserem klipu był Roman Polański, a głównym bohaterem - uroczy wampir-palacz. Nagranie powstało spontanicznie, bo reżyser "Pianisty" ściągnął Kilara do studia niespodziewanym telefonem, który przerwał kompozytorowi spacer po ukochanym Paryżu.
Gdy po lekturze książki zadzwoniłem do autorki, by dopytać o kilka spraw, nie mogłem pominąć "Władcy pierścieni". Tak, proszę Państwa, to nie pomyłka - Wojciech Kilar miał przygotować ścieżkę dźwiękową do superprodukcji Petera Jacksona. Ostatecznie do tego nie doszło, bo kompozytor nie dogadał się z przedstawicielami producenta. Zgubiła go furia. Potem żałował, bo wiedział, że to mogło być coś wielkiego - mówi mi autorka książki. Szkice tematów przygotowywanych do "Władcy..." nie wylądowały jednak w koszu ani w szufladzie. Wilczek-Krupa przyznaje, że kompozytor jej ich nie pokazał, ale od jego przyjaciół wie, że zostały wykorzystane... w "Panu Tadeuszu". Podkreśla zresztą, gdy pytam ją o odkrycia, które sama poczyniła pisząc książkę, że była zaskoczona tym, jak często Kilar czerpał sam z siebie i pozwalał swoim utworom istnieć w różnych projektach i kontekstach.
W książce, tak jak i w życiu Kilara, pojawia się również polityka. Autorka opisuje historię zaskakującego telefonu do kompozytora. Dzwonił przedstawiciel kancelarii prezydenta Polski Lecha Kaczyńskiego, którego artysta otwarcie popierał. Złożył Kilarowi zaiste kuriozalną propozycję - chciał zamówić kantatę na cześć gruzińskiego prezydenta Micheila Saakaszwilego. Kompozytor oczywiście odmówił. Autorka podkreśla, że bardzo przeżył ten incydent - trudno mu się zresztą dziwić. Tak jak trudno nie uznać tego zdarzenia za dość smutną ilustrację podejścia polskich decydentów do ludzi kultury...
Co daje czytelnikowi przyjrzenie się opisanym na kartach książki losom Wojciecha Kilara? Jakkolwiek banalnie to zabrzmi - możliwość obcowania z kimś, kto przeszedł do historii, a jednocześnie pozostał człowiekiem. Jeżeli nawet mieliśmy w głowie jakiś mniej lub bardziej spójny w formie i treści mit na jego temat to po lekturze tej pozycji jego miejsce zajmuje obraz człowieka - z jego wszystkimi błędami, wadami i śmiesznostkami. Wieloaspektowy i nieoczywisty, a co najważniejsze - szalenie inspirujący.