Gdy byłem dzieckiem, mówiłem jak dziecko, czułem jak dziecko, myślałem jak dziecko. Kiedy zaś stałem się mężem, wyzbyłem się tego, co dziecięce… To oczywiście nie ja tylko św. Paweł (nie taki znowu święty – powiedzieliby pewnie jego koledzy, gdyby ktoś spytał ich o zdanie). Ja – jak chyba każdy facet – bardzo chętnie bym się pod tym podpisał. Sęk w tym, że to nie zawsze jest prawda. A już na pewno nie tak często, jak by się chciało.
"Chłopcy" Andrzeja Saramonowicza - tak, tak, to ten pan od "Testosteronu" i "Lejdis" - to książka pod każdym względem paradoksalna. Szalenie skandalizująca forma, która dla wielu będzie pewnie nie do przyjęcia ze względu na swoją wulgarność, kryje w sobie tak naprawdę szalenie konserwatywną treść. Historia wziętego neurochirurga Jakuba Solańskiego i jego syna jest jednocześnie przezabawna i dająca do myślenia. Śmiejemy się, by w pewnym momencie dojść do wniosku, że tak naprawdę z samych siebie się śmiejemy. Potem idziemy o krok dalej i łapiemy się na tym, że w zasadzie to nie ma się z czego śmiać...
Kim są tytułowi "Chłopcy"? Odpowiedź na to pytanie nie jest taka oczywista. Wydawać by się mogło, że to 11-letni Mateusz Solański i jego najlepszy przyjaciel. W końcu to oni robią wszystko to, co uchodzi za chłopięce - godzinami grają w piłkę, przeżywają pierwsze miłości, zawierają pakty na całe życie. Z kolei doktor Jakub Solański stoi po stronie dorosłości - pozbawionej złudzeń i momentami cynicznej, zagonionej do granic możliwości, a dodatkowo uciekającej jeszcze w niekończące się dyżury i beznamiętne zaliczanie kolejnych sąsiadek. Momentami jednak - ułatwia to narracja prowadzona z dwóch punktów widzenia: syna i ojca - czytelnik może zatracić orientację i zacząć się zastanawiać, który z bohaterów jest bardziej "chłopięcy". Czy Mateusz ze swoim budzącym chwilami uśmiech, idealistycznym i naiwnym podejściem do życia czy Jakub, który zachowuje się jak dziecko zostawione przez rodziców samo w domu - czuje, że wszystko mu wolno i skwapliwie z tego korzysta nie oglądając się na nic i na nikogo.
Książkę Saramonowicza można uznać za znakomitą satyrę na życie tych wszystkich, którzy aspirują do wielkomiejskiej niezależności i mają się za uwolnionych od jarzma wszelkich ograniczeń, przesądów i uprzedzeń. Można też - a nawet warto - pójść o krok dalej i dostrzec w tej powieści dość gorzki obraz naszej rzeczywistości. Czasów, w których często żyjemy razem, ale tak naprawdę obok siebie, bo zamiast dbać o jakość, zbyt często skupiamy się na ilości. Oddajemy się jakiemuś obsesyjnemu i momentami upiornemu pędowi do kolekcjonowania wrażeń, przyjemności, znajomości, lajków, retweetów i orgazmów... Uprawiamy zbieractwo ponad nasze siły, potrzeby i możliwości. Jak mali chłopcy w sklepie z zabawkami - chcielibyśmy wziąć wszystko i to najlepiej od razu. Cały czas gonimy, więc bywamy wszędzie, ale nigdzie nie jesteśmy u siebie. Odbieramy tysiące bodźców i powiadomień, jesteśmy w nieustannej łączności z całym światem ale jednocześnie tracimy kontakt ze sobą i tymi, na których najbardziej nam zależy. W imię czego? Na to pytanie nawet nie próbujemy odpowiedzieć. W biegu cholernie ciężko znaleźć czas na egzystencjalne rozmyślania.
Na samym początku napisałem, że "Chłopcy" mają szalenie konserwatywne przesłanie. Dlaczego? Dlatego, że mówią o potrzebie więzi i bliskości - szczerej, prawdziwej, pogłębionej i realnej. O tym, że nie warto jej w sobie gubić ani zagłuszać. Warto o to walczyć, by za jakiś czas nie obudzić się w świecie jak z oscarowego filmu "Ona" Spike’a Jonze’a.