Czy „Spectre” – najnowszy film o przygodach agenta 007 – dołączy do grona bondowskich klasyków? Czy będziemy do niego wracać i porównywać właśnie z nim kolejne pozycje z serii? Nikt poważny nie udzieli w tym momencie jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. Jedno jest pewne – na filmy takie jak ten trudno reagować letnio. Wychodzi się z kina z zachwytem, zażenowaniem lub – jak w moim wypadku – długą listą wątpliwości.
Na "Spectre" szedłem - pewnie tak jak wiele osób z mojego pokolenia - z zamiarem odbycia podróży sentymentalnej. Chciałem powiedzieć: "Bond wola Twoja" i po prostu dać się porwać, zauroczyć. Czy to zbyt wiele?
Mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem - słyszymy w "Rejsie" Marka Piwowskiego. Bond - choć wiele miał filmowych twarzy - przez lata przyzwyczaił nas do dość wyrazistej "melodii" - za każdym razem odświeżonej, nieco inaczej zaaranżowanej. Co z tego zostało w "Spectre"?
Gdybym miał określić ten film jednym słowem, powiedziałbym, że jest mroczny. Powinna to być zaleta, ale tym razem tak nie jest. Im bardziej bowiem widz gubi się w mrocznym gąszczu pomysłów, wątków i nawiązań, tym większe odnosi wrażenie, że twórcy są w podobnym położeniu.
James Bond przyzwyczaił nas już dawno temu, że żadna misja nie jest dla niego mission imposible. Dlatego przykro się robi, kiedy uświadamiamy sobie, jak karkołomne zadanie ma przed sobą tym razem. Mówiąc najkrócej i nie zdradzając zbyt wiele: atrakcyjny James musi się sprawdzić na wielu płaszczyznach jako Bond i "nie Bond". Ma być jednocześnie klasyczny i nowoczesny, a wręcz niepokojąco aktualny. Próbuje nawiązywać do swojej filmowej i książkowej przeszłości i łączyć to z elementami z zupełnie innej bajki, znanymi nam ze światów wykreowanych np. przez Johna le Carré czy Grahama Greene’a. Stara się być równocześnie uwodzicielskim draniem i przygaszonym introwertykiem wymownie marszczącym czółko tak, by nikt nie miał wątpliwości, że zmaga się z dylematami co najmniej tak potężnymi, jak potężny jest budżet każdej jego misji. Jest w końcu - o zgrozo! - w jakiś przedziwny sposób poprawny politycznie, by za moment dać popis niemal zwierzęcej brutalności.
Łatwo się domyślić, co wynika z takiego rozdarcia. Co za dużo to nie zdrowo - nawet dla superagenta. Desperacka próba zaserwowania widzowi jak największej ilości wątków, tropów, kontekstów i interpretacji (niekoniecznie składających się w sensowną całość) często nie znajduje odzwierciedlenia w jakości tychże. Patrzy człowiek na ten las rzeczy i może zęby go nie bolą, ale trudno oprzeć się znanemu kibicom poczuciu "niewykorzystanych sytuacji", które jak wiadomo się mszczą...
By uniknąć niedomówień, muszę w tym miejscu przyznać się do jednej rzeczy. Choć nie umiem się przyzwyczaić do Daniela Craiga w roli 007 to nie uważam, żeby to on ponosił odpowiedzialność za wspomniane wyżej niedociągnięcia. Zagrał to, co dostał do zagrania: uczciwie i z zaangażowaniem. Nie mam zresztą wrażenia, by w obsadzie znalazł się ktoś, kto nie odrobił swojego zadania. W kilku przypadkach pozostaje jednak dość wyraźny niedosyt. Po wyjściu z kina trudno się nie zastanowić, jak mógłby wyglądać ten film, gdyby Monica Bellucci miała większe pole do popisu, a Christoph Waltz czy Andrew Scott (znany w Polsce głównie z "Sherlocka") zostali obsadzeni z odrobiną przekory - nie "po warunkach" i wbrew poprzednim głośnym rolom.
Co sprawia, że mimo wszystkich powyższych zastrzeżeń najnowszego Bonda ogląda się dobrze i bez poczucia straconego czasu? Na pierwszym miejscu muszę tutaj wspomnieć o znakomitej stronie wizualnej tego filmu. "Nasi górą" - chciałoby się powiedzieć i nie będzie to bezzasadne, gdy weźmiemy pod uwagę, że za zdjęcia odpowiada Hoyte van Hoytema - Holender po łódzkiej Filmówce, a głównym operatorem jest Łukasz Bielan. Ten pierwszy pokazał klasę w takich filmach jak "Ona", "Szpieg" czy "Interstellar". Bielan pracował przy "Transformersach" i "Życiu Pi", a całkiem niedawno wykreował dla Borysa Lankosza mroczny Sandomierz z "Ziarna Prawdy".
Co jest takiego wyjątkowego w zdjęciach do "Spectre"? Mówiąc najkrócej, twórcom udało się uniknąć pułapek wiążących się z ogromnym budżetem. Mogli wybrać tanie efekciarstwo, fajerwerki i wodotryski, ale tego nie zrobili. Od samego początku widać, że zamiast pójść na łatwiznę, postanowili uparcie utrudniać sobie życie. Nie chodzi tu tylko o powrót do taśmy filmowej czy szalenie efektowną i trudną w realizacji scenę otwierającą. Każda kolejna sekwencja pokazuje mistrzostwo w operowaniu światłem i kolorem. Każdy, nawet najdrobniejszy epizod sfotografowany jest z pomysłem. Płynnie przechodzimy przez kolejne estetyki: kina szpiegowskiego (sceny rozmów w kuluarach i zebrania tajnej organizacji), filmu akcji (pojedynki), kina drogi (007 jest tym razem wyjątkowo mobilny), aż po flirt z estetyką gry komputerowej, którego można się dopatrzeć w sekwencji pościgu samochodowego nakręconej w Rzymie. Kamera nie tylko pokazuje rzeczywistość, ale też ją kreuje. Czasem podkręca emocje, a innym razem je wycisza. Wydobywa jakąś nową jakość z tego, co mogłoby się wydawać banalne i opatrzone. Często sprawia też, że widzowi łatwiej przymknąć oko na pewne wspomniane wyżej niedociągnięcia w całej historii.
"Spectre" ma jeszcze jedną bardzo ważną cechę, o której należy wspomnieć - nie jest to film zrobiony ze śmiertelną powagą. Twórcy nie zapominają o tym, że nie jest to kino moralnego niepokoju, ale w gruncie rzeczy baśń z jednoznacznie pocieszycielską rolą. Uroczych mrugnięć do widza można naliczyć sporo - nie będę ich w szczegółach opisywał, by nie psuć państwu przyjemności oglądania. Wspomnę tylko o jednym uroczym smaczku, który wypatrzyli dziennikarze "The Hollywood Reporter" . Na pojawiającej się w pewnym momencie tablicy poświęconej zmarłym agentom umieszczono nazwiska tych, którzy tak jak oni ciężko pracują, ale pozostają w cieniu - członków ekipy filmowej, którzy mimo ważnych funkcji nie pojawiają się na ściankach i czerwonych dywanach.
Pogłoski o śmierci Bonda są zdecydowanie przesadzone. Tak samo lamenty i narzekania, że zszedł na manowce. 007 znalazł się na poważnym życiowym zakręcie. Na razie trudno ocenić, w którą stronę pójdzie. Choć wróżbita Maciej jest moim imiennikiem nie będę się podejmował przewidywania przyszłości. Staram się raczej - Państwu też to polecam - traktować "Spectre" jako etap przejściowy w bondowskiej historii - pomost pomiędzy klasyką a czymś nowym. Co to dokładnie będzie? Też chciałbym wiedzieć. Bond nie byłby jednak sobą, gdyby nie pewna aura tajemniczości wokół niego.