Kto nigdy o tym nie myślał, niech pierwszy rzuci kamieniem. Wszyscy – często bezwiednie – robimy to na mniejszą lub większą skalę. To nasz chleb powszechni, nad którego smakiem się nie zastanawiamy. Gdybyśmy to zrobili, okazałoby się, że jest suchy i gorzki. Jesteśmy mistrzami małych, codziennych ucieczek. O wielkich lubimy sobie czasem pofantazjować. Warunki ku temu mamy idealne – żyjemy w rzeczywistości, która wyjątkowo ułatwia uciekanie i jednocześnie zdejmuje z niego piętno porażki, czegoś złego i wstydliwego.
Zaczyna się jak rasowy western, a potem jest tylko ciekawiej. Mamy tu sporo tajemnic i bohaterów, z którymi nietrudno się utożsamić. Historię rozgrywającą się na przełomie wieków w malowniczej, bieszczadzkiej scenerii, która okazuje się niepokojąco aktualna i wcale nie tak odległa od tego, co przeżywamy na co dzień. Ale po kolei...
"Berdo" - debiutancka powieść Anny Cieślar, która właśnie trafiła do księgarń - od początku stawia czytelnika w dość niezręcznej sytuacji. Może on poczuć się co najmniej zmieszany, gdy uświadomi sobie, że głównym bohaterem tej książki jest kłusownik. Michał znany jako Berdo nie jest jednak tanim draniem ani odrażającym drabem. Choć przypomina samotnego jeźdźca z klasycznego westernu, nie w głowie mu walka o sprawiedliwość. W kultowym filmie tego gatunku - "Dobry, zły i brzydki" mógłby z powodzeniem wystąpić we wszystkich trzech tytułowych rolach. Jednocześnie.
Cieślar zabiera nas w Bieszczady i opisuje je w sposób zdecydowanie zasługujący na uwagę. Nie jest on ani ckliwy, pensjonarski i sentymentalny, ani też komiksowo lub serialowo mroczny. Widać niewątpliwą miłość autorki do tego zakątka naszego kraju. Można w sposób graniczący z pewnością podejrzewać, że sama przemierzyła większość z tych szlaków, którymi teraz prowadzi swojego bohatera. Zna ich zapachy i kolory. Co więcej - w bezpretensjonalny sposób dzieli się tym wszystkim z czytelnikami.
Na pierwszy rzut oka Berdo ma to wszystko, o czym po cichu marzymy, gdy mamy już serdecznie dość wielkich miast, nudnej pracy i codzienności, która ma więcej wspólnego z przepełnionym rutyną trwaniem niż z czymś, co moglibyśmy nazwać życiem przez wielkie Ż. Ma dom w pięknej scenerii, z dala od wielkomiejskiego pędu i zgiełku. Ma syna - uroczego, ciekawskiego, wrażliwego i pełnego energii sześciolatka. Do tego dochodzi wierny pies, oddany wierzchowiec, zaufani - choć nieco ekscentryczni - towarzysze... Berdo ma jeszcze jedno, za czym tak często tęsknimy - niezależność. Nikt go do niczego nie zmusza, sam decyduje o każdym swoim kroku. Brzmi jak sielanka? Niby tak, ale prawda jak zwykle okazuje się dużo bardziej skomplikowana.
Mała życiowa stabilizacja głównego bohatera powieści okazuje się w gruncie rzeczy bardzo chwiejną, iluzoryczną wręcz konstrukcją. Niewiele trzeba, by wszystko zaczęło się sypać. Autorka zręcznie buduje napięcie i daje czytelnikowi niemal fizycznie odczuć widmo nieuchronnej katastrofy w życiu Michała - Berda, pętlę, która zaciska się na jego szyi coraz mocniej, niczym wnyki na łapach zabijanych przez niego zwierząt. Cieślar jednak - i chwała jej za to - nie skupia się na warsztatowych sztuczkach i zrealizowaniu założeń kryminału czy thrillera. Elementów jednego i drugiego nietrudno się tutaj dopatrzeć, podobnie jest w przypadku wspomnianego wcześniej westernu. Dostajemy zaskakującą gatunkową hybrydę. Trzymającą w napięciu nie dzięki fajerwerkom i spektakularnym zwrotom akcji, ale dzięki temu, że z rozdziału na rozdział coraz trudniej przewidzieć kolejny krok miotającego się jak dzikie zwierzę głównego bohatera. Bohatera, któremu kibicujemy mimo wszystkich zastrzeżeń (od jego profesji poczynając, a na stosunku do syna kończąc) i utożsamiamy się z nim mimo wszystkich jego błędów. A może robimy to właśnie ze względu na nie i fakt, że spora część z nich wydaje się dziwnie znajoma?
Gdybym miał - co siłą rzeczy będzie pewnym uproszczeniem - jednym zdaniem opisać, o czym jest "Berdo", powiedziałbym, że to powieść o uciekaniu. Dosłownym i metaforycznym, spektakularnym i dyskretnym, pełnym nadziei i nadziei pozbawionym. Przed odpowiedzialnością, miłością, bólem, prawdą o sobie. Przed tym, co nas przeraża i czego nie rozumiemy. To właśnie ono jak nic innego łączy bohaterów tej książki. Są oni w tym uciekaniu - za co debiutującej autorce należą się szczególne wyrazy uznania - niesamowicie prawdziwi. Cieślar z tą samą psychologiczną przenikliwością portretuje 6-letniego Radka i zbliżającego się do 40. urodzin jego ojca. Wielu rzecz nie dopowiada, dlatego ich poplątana historia (podobnie jak losy pobocznych postaci) "pracuje" w głowie czytelnika nawet, gdy przerwie lub już zakończy lekturę.
Kto nigdy o tym nie myślał, niech pierwszy rzuci kamieniem. Wszyscy - często bezwiednie - robimy to na mniejszą lub większą skalę. Czy z kompulsywnego uciekania można się wyleczyć? Czy uda się to tytułowemu bohaterowi tej książki? Cieślar nie daje jasnej odpowiedzi, ale daje nadzieję. Warto się jej trzymać i - również czysto prywatnie - w to wierzyć.