Za tydzień wszystko będzie już jasne. Kto wyjdzie z Dolby Theatre z Oscarem w ręku, a kto z poczuciem porażki i przekonaniem, że za rok lub dwa już na pewno się uda? Nie chcę wchodzić w kompetencje mojego imiennika Wróżbity Macieja, ale do jednego mogę się przyznać. Chciałbym, żeby w gronie tych pierwszych znaleźli się twórcy filmu "Green Book".

"Green Book" Petera Farelly’ego opowiada pozornie bardzo prostą historię. Ekscentryczny pianista Donald Shirley (w tej roli Mahershala Ali) wyrusza w długą trasę po Stanach Zjednoczonych. Jego kierowcą zostaje Tony Vallelonga - cwaniaczek o włoskich korzeniach, który z niejednego pieca chleb i pizzę jadł (gra go niesamowity Viggo Mortensen). Obu panów różni absolutnie wszystko - kolor skóry, pochodzenie, wykształcenie, upodobania kulinarne i życiowe aspiracje. Inaczej się ubierają i wysławiają. Jeden jest samotnikiem mieszkającym w luksusach, a drugi łata dziury w domowym budżecie biorąc udział w zawodach w jedzeniu hot-dogów na czas. Wydawać by się mogło, że ten duet nie wytrzyma ze sobą nawet 5 minut, a już na pewno nie przetrwa kilkutygodniowej podróży. Obaj panowie nie mają zresztą na starcie specjalnych oczekiwań wobec siebie nawzajem. Okazuje się jednak, że długie godzinny spędzone razem w turkusowym cadillacu przynoszą niespodziewane efekty...


Co jest najmocniejszą stroną filmu "Green Book"? Odpowiedź na to pytanie jest bardzo prosta - aktorstwo. To właśnie wybitne, dopracowane w każdym calu kreacje Alego i Mortensena sprawiają, że wchodzimy w ten świat, wierzymy w tę historię i jej bohaterów. Obaj panowie mieli przed sobą bardzo trudne zadanie. Gdyby na ich miejscu znaleźli się aktorzy innej klasy, moglibyśmy otrzymać skrzyżowanie farsy z mało śmiesznym występem kabaretowym - przerysowane, przekombinowane, przewidywalne do bólu. Może nawet pośmialibyśmy się trochę, ale 5 minut po wyjściu z kina już nie pamiętalibyśmy, o co właściwie chodziło. Tymczasem otrzymujemy dwa wielowymiarowe portrety ciekawych bohaterów, pomiędzy którymi tworzy się zaskakująca relacja. Shirley ma w sobie nieco więcej tajemnicy, ale nawet rozgadanego Vallelongi nie jesteśmy w stanie przejrzeć na wylot i nie wiemy o nim wszystkiego. Czasem nas zaskakuje, by za moment wkurzyć lub rozczarować. Jest po prostu ludzki ze wszystkimi tego konsekwencjami. 


Ali i Mortensen dotknęli w tym filmie czegoś, co jest jednym z najważniejszych składników tzw. "magii kina". Naprawdę rzadko można oglądać na dużym ekranie postaci, pomiędzy którymi jest tak nieprawdopodobna chemia jak w tym przypadku. Tu znowu istniało ryzyko osunięcia się w banał - znamy przecież dziesiątki historii, w których to ten z pozoru podrzędny i pełniący służebną rolę bohater okazuje się mądrzejszy i oświeca swojego towarzysza/pana, który nagle zaczyna inaczej patrzeć na świat. W "Green Booku" udało się na szczęście uniknąć przegięcia. Nie jest to bajeczka dla grzecznych dzieci z papierowymi bohaterami. Wspólna podróż zmienia Shirleya i Vallelongę, ale nie są to zmiany ani jednostronne, ani tak radykalne, by trudno było w nie uwierzyć.

 

"Green Book" ma jeszcze jedną fantastyczną cechę. Nie jest filmem dla erudytów, wąskiego grona wtajemniczonych, którzy z wypiekami na twarzy tropią aluzje, nawiązania i kryptocytaty. To obraz dostępny dla widzów na różnym poziomie "wtajemniczenia". Jedni odkryją w nim tylko poprawiającą humor komedię. Inni pójdą o krok dalej i zobaczą ważne przesłanie dotyczące przezwyciężania uprzedzeń i rasizmu - dość uniwersalne i niezwiązane wyłącznie z amerykańską rzeczywistością, w której toczy się akcja. Jeszcze inni dojdą do wniosku, że to film przywracający nadzieję w to, że mimo wszystkich różnic nawet z człowiekiem z pozornie innego świata można się dogadać, a co więcej - zbudować ważną dla obu stron więź.


Od dziecka słyszymy, że podróże kształcą. Towarzyszenie bohaterom granym przez Mortensena i Alego w ich podróży to szansa na spotkanie z aktorstwem najwyższej próby, dużo oczyszczającego śmiechu i wyjście z kina z dobrą energią, której nigdy za wiele. Dwie godziny mijają błyskawicznie, a później jeszcze przez długi czas w głowie mamy nie tylko dialogi pomiędzy bohaterami, ale też znakomitą ścieżkę dźwiękową, za którą odpowiada młody kompozytor Kris Bowers. Jest lekka, wpadająca w ucho i doskonale dopasowana do nastroju i wymowy filmu.

Na koniec jeszcze jedno wyznanie. Mój sentyment do filmu "Green Book" ma też podłoże osobiste. Nigdy nie byłem w Stanach Zjednoczonych. Nie pracowałem jako kierowca, a pianistów słucham czasem na koncertach jazzowych. Przeżyłem jednak kilka spotkań podobnych do tego filmowego. Takich, które wyglądały niepozornie i nie wiązałem z nimi wielkich nadziei, a okazały się kluczowe. Każde z nich było początkiem przemeblowania w moim życiu i w mojej głowie, choć na starcie nic na to nie wskazywało, a i później bywało - dyplomatycznie rzecz ujmując - bardzo różnie... Takich właśnie spotkań Państwu życzę i radości, która z nich płynie. Dziś bardzo łatwo przegapiamy szanse na to, by mogły one zaistnieć, zamykamy się w swoich światach, bańkach informacyjnych i kręgach coraz bardziej wirtualnych znajomych. Warto wyjść z seansu również z tą świadomością.