Kampania terroryzmu wymierzonego w Turcję przybiera na sile. Dzisiejszy atak bombowy w Stambule był szóstym w tym roku. Tyle samo zamachów przeprowadzono w całym 2015 roku, co pokazuje dynamikę spadku bezpieczeństwa kraju, który do niedawna był oazą stabilizacji na Bliskim Wschodzie.
Za samobójczy zamach bombowy odpowiada prawdopodobnie jedna z dwóch sił, z którymi państwo tureckie toczy wojnę: marksistowskie organizacje kurdyjskie albo sunniccy dżihadyści. Przeprowadzenie zamachu na ulicy Istiklal - eleganckiej arterii przyciągającej rzesze turystów z całego świata - zdaje się uprawdopodobniać raczej organizację zamachu przez siły związane z terroryzmem islamskim. Organizacje kurdyjskie zazwyczaj podkreślają, że walczą jedynie z państwem tureckim, podczas gdy dla terrorystów islamskich ruch turystyczny (a więc w nomenklaturze IS "krzyżowcy i Żydzi") jest równie atrakcyjnym celem co "bezbożne" państwo tureckie.
Niezależnie od tego, kto zorganizował zamach, istotne jest podkreślenie, że zarówno po stronie separatyzmu kurdyjskiego, jak i dżihadyzmu islamskiego mamy dziś do czynienia z wielością zakonspirowanych organizacji, podzielających cele polityczne, ale nie zawsze działających w sposób planowy i ściśle skoordynowany. Fragmentacja organizacji terrorystycznych jest z jednej strony odpowiedzią na działania służb bezpieczeństwa, a z drugiej - funkcją działania w usieciowionym otoczeniu, gdzie dla zorganizowania spektakularnego aktu terroryzmu nie jest już potrzebna scentralizowana struktura organizacyjna. O tym, że zagrożenie zamachem w nadchodzących dniach jest wysokie, świadczyły ostrzeżenia płynące kanałami dyplomatycznymi państw europejskich. W ich wyniku Niemcy zdecydowały o czasowym zamknięciu swojej ambasady w Ankarze i konsulatu w Stambule, położonego nawiasem mówiąc w tej samej dzielnicy Beyoğlu, w której doszło do zamachu. Jednak z uwagi na fragmentację ruchów terrorystycznych wiedza o potencjalnym zamachu nie przekłada się na zdolności zapobieżeniu mu.
W szerszym planie erozja bezpieczeństwa w Turcji - kraju, którego służby bezpieczeństwa uznawane są za jedne ze sprawniejszych - skłania do zadawania pytań o stan zagrożenia terrorystycznego w Europie. Przypadek Turcji zdaje się pokazywać, że same tylko sprawne służby nie są w stanie zagwarantować bezpieczeństwa kraju wystawionego na zbiór politycznych czynników ryzyka: kraju uczestniczącego w rywalizacji o dominację w wysoce niestabilnym regionie, państwa, przy którego granicy toczy się krwawa wojna domowa, do którego napłynęły miliony uchodźców i w którego wieloetnicznym społeczeństwie toczy się ostry spór polityczny. Turcja, częściowo przez politykę rządzącej AKP, a częściowo z uwagi na czynniki zewnętrzne znalazła się równocześnie na pierwszej linii zbyt wielu frontów. Cenę za to płacą tureccy obywatele.
(mn)