Robienie z Zośki i Rudego młodzieńców żywcem wyjętych z epoki facebooka i przeniesionych w czasie, jest zabiegiem co najmniej kontrowersyjnym. Miotający się, pełni wahań, niepewni czego chcą od życia młodzi ludzie, nie budzą sympatii, a ci, którzy spojrzą na nich wyłącznie przez pryzmat najnowszej ekranizacji "Kamieni na szaniec", będą mieli chyba odrobinę kłopotu z odpowiedzią na pytanie, dlaczego trafili do panteonu narodowych bohaterów.
Odbrązawianie mitów i herosów jest zawsze przedsięwzięciem ryzykownym. Spór o to, czy Zośka i Rudy mogli być postaciami wykutymi nie tylko ze spiżu i myśleć nie tylko o ojczyźnie, ale i seksie byłby zapewne - gdyby nie kryzys ukraiński - najbardziej gorącą dyskusją tego tygodnia.
Wchodzące właśnie do kin "Kamienie na szaniec" Roberta Glińskiego są próbą uwspółcześnienia bohaterów Szarych Szeregów. Próbą radykalną. Zośka i Rudy są w niej nie tylko pełni wahań i wątpliwości, nie tylko rozedrgani, ale też odarci z jakiegokolwiek patosu i bohaterstwa. Ot - zwykli, uformowani na wzór dzisiejszych licealistów czy studentów, nasto- czy dwudziestolatkowie, zaplątani w tryby historii i próbujący jakoś poradzić sobie z jej wyzwaniami.
"Kamienie…" w wersji Glińskiego to spojrzenie na bohaterów Szarych Szeregów ze - swoistej - "perspektywy żaby". Perspektywy dalekiej od tej, do której przywykliśmy. Jak każda historia widziana z bliska - wydarzenia, które stały się elementem budowania narodowej tożsamości - tracą tu na zadęciu i podniosłości. Ludzie są w nich mniejsi niż w podręcznikach do historii. Ich motywacje mniej wzniosłe. Ich rozmowy - mniej mądre. A ich działania - mniej przemyślane, a bardziej przypadkowe i odruchowe.
Jakby tego wszystkiego było mało, twórcy filmu postanowili rozprawić się też z mitem czystości seksualnej szaroszeregowej młodzieży. I Rudy, i Zośka i w tym względzie pokazani są bardzo współcześnie. I o ile w przypadku tego pierwszego rzecz wygląda jeszcze dość niewinnie, to Zośka poczyna sobie całkiem swobodnie, zamieszkując po aresztowaniu przyjaciela ze swą narzeczoną i to zamieszkując, że tak powiem, w pełnym tego słowa znaczeniu.
Choć daleki jestem od tropienia antypatriotycznych spisków i świętego oburzania się na tych, którzy "podnoszą rękę na narodowe mity", wszystko to, podoba mi się bardzo umiarkowanie. Pewnie, że życie harcerzy Szarych Szeregów nie było tak piękne, czyste i wyłącznie wzniosłe jak opisał to w swej książce Aleksander Kamiński, ale - mimo wszystko - miało ono nie za wiele wspólnego z obrazem życia współczesnych młodych ludzi. To pokolenie, jedyne pokolenie ukształtowane w pełni przez Polskę 20-lecia międzywojennego, było naprawdę pokoleniem szczególnym. I nie jest to obraz wyłaniający się tylko z wyidealizowanych wspomnień. Wystarczy poczytać co pisali w swych pamiętnikach, notatkach, listach, jakim językiem operowali, jak istotne i jak żywe były dla nich pojęcia patriotyzmu, wolności, przyjaźni...
Sformułowane jakiś czas temu, podejrzenia homoseksualnych ciągot Rudego i Zośki wzięły się właśnie ze szczególnego, radykalnie innego niż dzisiejszy, sposobu myślenia, przeżywania, uzewnętrzniania patriotyzmu czy okazywania sobie nawzajem przyjacielskich uczuć. Sprowadzanie ich do współczesnych standardów trąci działaniem "na siłę", próbą ahistorycznego przycięcia ich do tego co dla dzisiejszych młodych ludzi zrozumiałe, akceptowalne i niekoturnowe. Nie twierdzę, że to wielki grzech, ale zastanawiam się, czy to zabieg, który jest naprawdę konieczny. Bo przekonywanie, że "oni byli dokładnie tacy jak my tyle, że 70 lat wcześniej" może i przybliży współczesnym nastolatkom Zośkę i Rudego, ale boję się, że sprawi też, że trudniej będzie zrozumieć im czemu, już nawet dla współczesnego sobie pokolenia, stali się legendami.