Była premier, a wciąż jeszcze pełniąca obowiązki przewodniczącej Platformy Obywatelskiej Ewa Kopacz ma fatalną passę, która może już wkrótce zakończyć jej równie błyskotliwą jak pozbawioną merytorycznych podstaw karierę polityczną na najwyższych stanowiskach państwowych, a także w macierzystym ugrupowaniu.
Ten upadek rozpoczął się w momencie, gdy u boku wywindowanej na szczyty władzy przez Donalda Tuska osoby o kwalifikacjach nie przekraczających poziomu radnej sejmiku wojewódzkiego pojawił się Michał Kamiński i omotał ją ku utrapieniu wielu polityków PO przewidujących, że ten duet może doprowadzić partię do wyborczej katastrofy.
Sygnałem ostrzegawczym powinna być już końcówka żenującej kampanii prezydenckiej Bronisława Komorowskiego, w którą energicznie włączył się "Misiek" bezceremonialnie odsuwając innych sztabowców. Bardzo szybko okazało się jednak, że jego sława mistrza od promowania polityków dawno już przeminęła, chociaż obiektywnie trzeba przyznać, że trudno było doprowadzić do zwycięstwa byłą głowę państwa.
Ta nauczka na nic się jednak zdała, ponieważ Kamiński przykleił się do Kopacz w kampanii parlamentarnej i zawładnął nią całkowicie, wmawiając łasej na pochlebstwa pani premier, że PO pod jej kierunkiem idzie do zwycięstwa, które będzie zawdzięczało właśnie jej oraz - w domyśle - znakomitemu doradcy.
Owszem, niektóre pomysły "Miśka" były atrakcyjne, ale Platforma po spektakularnej klęsce Komorowskiego wpadła w polityczny korkociąg prowadzący ją ku nieuchronnemu zderzeniu z ziemią i to, co dawniej mogłoby stać się zwiastunem zwycięstwa stało się zaczynem klęski.
Zastanawiam się, czy Ewa Kopacz ma świadomość negatywnej roli, jaką odegrał u jej boku Michał Kamiński, czy też nadal pozostaje pod jego mocno już zwietrzałym urokiem. Myślę, że bolesne przebudzenie może nastąpić dopiero wtedy, gdy znany ze swej zmienności w politycznych uczuciach "Misiek" znajdzie sobie kolejny obiekt adoracji.