Znam wielu księży, którzy przeżywali ogromne duchowe rozterki. Brali jednak urlopy, wyjeżdżali z kraju, pracowali fizycznie, ale nie palili za sobą mostów i po latach wracali. (…) Inna sprawa, że dziś w wielu seminariach panuje atmosfera „cukierkowo-ptysiowa”, a klerycy są traktowani jak „dzieci specjalnej troski”, o których dobre samopoczucie trzeba ustawicznie dbać.
Ks. Tymoteusz Szydło, zaledwie po dwóch latach posługi kapłańskiej w diecezji bielsko-żywieckiej złożył prośbę do papieża Franciszka o przeniesienie do stanu świeckiego. To bardzo smutna wiadomość. I to z wielu powodów.
Po pierwsze, oświadczenie w tej sprawie zostało wydane w czasie Adwentu, przygotowującego nas wszystkich do jakże ważnych świąt Bożego Narodzenia. Dla wielu księży jest to także czas intensywnej pracy duszpasterskiej. Prowadzą bowiem oni wtedy, oprócz normalnych zajęć, rekolekcje adwentowe, posługują w konfesjonale, organizują wigilie dla bezdomnych i mieszkańców domów opieki społecznej, oraz wspierają pomoc charytatywną na rzecz najuboższych rodzin lub rodaków na wschodzie.
Po drugie, kryzys wiary i powołania, to jeszcze nie powód do odejścia z kapłaństwa. Znam wielu księży, którzy przeżywali ogromne duchowe rozterki. Brali oni jednak urlopy, wyjeżdżali z kraju, pracowali fizycznie (jeden z moich kolegów pracował przez 8 lat jako taksówkarz, inni przez 17 lat jako urzędnik), ale nie palili za sobą mostów i po latach wracali.
Po trzecie ta sprawa, jak i odejścia wielu innych młodych księży, stawia znak zapytania nad kondycją polskich seminariów duchownych. Kończyłem to samo seminarium w Krakowie, co ks. Tymoteusz, ale za moich czasów od kleryków bardzo wiele wymagano. Do tego dochodziły także szykany ze strony władz komunistycznych, w tym dwuletnia służba wojskowa. Dziś natomiast w wielu seminariach panuje atmosfera "cukierkowo-ptysiowa". Klerycy w niektórych diecezjach są traktowani jak, przepraszam za określenie, "dzieci specjalnej troski", o których dobre samopoczucie trzeba ustawicznie dbać. Znam taką diecezję na północy Polski, której biskup (skądinąd homoseksualista i były tajny współpracownik SB) ma specyficzne, "nadopiekuńcze" podejście do kleryków, nazywanych przez niego samego "moimi bąbelkami". Czy przyszli księża, tak formowani, będą w przyszłości gorliwymi duszpasterzami?
Jakie wnioski płyną z tego na przyszłość? Narzucają się one same. Tutaj nie chodzi bowiem o jednostkowy przypadek, ale o poważne zjawisko, jakim jest kryzys tożsamości nie tylko kandydatów do kapłaństwa, ale i księży już wyświęconych, którzy pomimo 6-letniej formacji wycofują się po napotkaniu pierwszych poważnych trudności. To sprawa nie tylko władz kościelnych, ale i świeckich wiernych, bo Kościół to wspólnota wszystkich ochrzczonych. Zwłaszcza, że na seminaria duchowne, jak i utrzymanie księży, łożą wszyscy wierni. Żaden więc ksiądz nie jest osobą prywatną. Owce mają prawo wiedzieć, jak są kształceni i wychowywani ich przyszli pasterze. Może właśnie większy udział świeckich w formacji seminaryjnej byłby dobrym krokiem w reformie instytucji kościelnych, przygotowujących do kapłaństwa.
Co do biskupa-homoseksualisty, wspomnianego w tym tekście, to sprawa ta nie jest niestety odosobniona. Nawiasem mówiąc, kolejni nuncjusze papiescy na to w ogólne nie reagują, choć wytyczne papieża Benedykta XVI w tej kwestii są jednoznaczne. Tutaj też dużą rolę, jak w sprawie abp. Juliusza Paetza, mogą odegrać świeccy wierni. To jest temat na osobny felieton.
Mater Ecclesiae, ora pro nobis