Nawet pobieżna obserwacja światowych doniesień prasowych i agencyjnych w przeddzień poświęconej Holokaustowi konferencji w Jerozolimie wyraźnie wskazuje na to, że wizerunkowe straty, które mógłby chcieć zadać tam Polsce prezydent Rosji mogą się w rzeczywistości nie zmaterializować. A cała sytuacja może nawet obrócić się przeciwko Moskwie.
Europa i świat nie wydają się skłonne do podzielania rosyjskiej opinii o dziejach II wojny światowej, wręcz przeciwnie, ostry spór, który wokół tej sprawy wybuchł, może nakłonić do poszukiwania prawdy nawet tych, którzy do tej pory się tym nie interesowali i nie bardzo wiedzieli co o tym myśleć. To może nawet być dla nas korzystne.
Nie sugeruję oczywiście, że możemy odetchnąć z ulgą. Absolutnie nie. Ani teraz, ani długo jeszcze. Dopóki Rosja będzie budować swój ojczyźniany mit na triumfach Stalina, nie będziemy mogli ani na chwilę spocząć w walce o to, by świat znał naszą, prawdziwą wersję wydarzeń. Trzeba też brać pod uwagę możliwość, że Władimir Putin wyciągnie jeszcze jutro z rękawa jakieś nowe, przełomowe tezy, które będą miały wprowadzić zamieszanie. Uważam to nawet za bardzo prawdopodobne, trudno bowiem wyobrazić sobie, że Moskwa nie zareaguje na wyraźnie nie po jej myśli rozwijający się ton dyskusji. Tym lepiej, że prezydent Andrzej Duda zapowiada już natychmiastową odpowiedź na Światowym Forum Ekonomicznym w Davos. Dziennikarzy tam nie zabraknie.
Jest oczywiście i taka możliwość, że dla prezydenta Rosji istotny jest głównie przekaz do swoich obywateli, a oni i tak poznają taką wersję wypadków, jaką się im zaserwuje. W tym sensie, cel awantury z Polską może być realizowany bez kolejnych ekscesów, niezależnie od tego, jak świat ją komentuje. Władimir Putin może też niczego nowego nie powiedzieć i tylko oskarżyć nas o rusofobiczną histerię. Rosja już się pożaliła, że Polska namawia sojuszników by występowali w naszym imieniu. W tych działaniach nie ma akurat nic dziwnego. Mogą i powinni to zrobić. Szczególnie ciekawe pod tym względem może być przemówienie wiceprezydenta USA Mike'a Pence'a, który był w Warszawie i przemawiał przy okazji 80 rocznicy wybuchu II wojny światowej. Właściwie wystarczyłoby, żeby zacytował w Jerozolimie kilka zdań z tamtego wystąpienia. Będziemy słuchać, co powie.
Tak się składa, że początek roku po raz kolejny już może być czasem polsko-izraelskich kontrowersji. Przy okazji nowelizacji ustawy o IPN mogliśmy się przekonać o temperaturze antypolskich emocji, które tam istnieją. Rosja z całą pewnością ma w nakręcaniu złych emocji - po obu zresztą stronach - bardzo precyzyjnie określony interes. Nie wszystko tu od nas zależy, możemy jednak stanowczym i w miarę spójnym stanowiskiem się przed moskiewskimi kłamstwami bronić. Widać wyraźnie, że część środowisk żydowskich gotowa jest przy tym opowiedzieć się po naszej stronie. Nie tylko wypowiedzi Żydów z Polski, ale i komentarze izraelskiej prasy dość wyraźnie na to wskazują. Nikt nie ma już chyba wątpliwości, że sprawa stała się obiektem politycznego targu. Fakt, że gościliśmy w ubiegłym roku konferencję w sprawie Iranu, akurat teraz okazuje się naszym atutem. To, że uroczystości w Jerozolimie odbędą się bez udziału polskiego prezydenta może sprawić, że nasze milczenie wybrzmi tam nawet głośniej, niż Władimir Putin mógłby sobie życzyć.
Oczywiście antypolskie działania Rosji muszą być też obliczone na wywołanie naszych wewnętrznych sporów. W sytuacji, w której totalna opozycja i znaczna część opinii publicznej otwarcie kibicuje wszystkiemu co w jej przekonaniu może rządom PiS zaszkodzić, takie plany wydawać by się mogły nawet dość łatwe do realizacji. W tym kontekście zgodne przyjęcie przez posłów różnych opcji politycznych deklaracji Sejmu RP potępiającej "prowokacyjne i niezgodne z prawdą wypowiedzi przedstawicieli władz Rosji" uważam za cenny objaw zdrowego rozsądku. Może jeszcze ów zdrowy rozsądek nie sięga tak daleko, by w obliczu rosyjskiej prowokacji demonstracyjnie przerwać na kilka dni polsko-polską wojenkę i ogłosić, że wszystkie siły polityczne w tej sprawie stają "murem za prezydentem Dudą", ale nie tracę nadziei, że to jednak możliwe.
Dobrze byłoby jednak wyciągnąć z tej całej historii jakieś wnioski. Choćby jeden, nie tak bardzo zresztą odkrywczy. Nie stać nas na lekceważenie znaczenia dobrego imienia Polski. W sytuacji, gdy nasi potężni sąsiedzi, każdy na swój sposób, oczyszczają się z dawnych przewin, jak tylko mogą, my nie możemy sobie pozwolić na przyjęcie win, których nie popełniliśmy. Nie stać nas także na zgodę, by świat zapomniał, albo w ogóle nie dowiedział się o bezmiarze polskiego cierpienia i walki po właściwej stronie sojuszy II wojny światowej. Jesteśmy to winni naszym ojcom i dziadkom w imię tego, przez co przeszli, jesteśmy to winni naszym dzieciom i wnukom w imię ich bezpiecznej i pomyślnej przyszłości. Jesteśmy to winni także wszystkim ofiarom tamtej tragedii, by rzeczywiście nie miała możliwości się powtórzyć. To nie oznacza wypierania się tego, co było z naszej strony złe, ale niezgodę na ciągłe wpychanie nas w poczucie winy i wstydu, które ma nas osłabić, ma odebrać nam życzliwość innych i prawo głosu, prawo do dumy z bycia Polakami. Ma zasugerować wreszcie, że jesteśmy w jakiś sposób gorsi, niezdolni by się sami, według demokratycznych zasad rządzić. Na to po prostu nie możemy się zgodzić. Co robić? A o to będziemy mieli okazję jeszcze nie raz się pokłócić. Ale nie teraz.