Najnowsze tęczowe wzmożenie władz Warszawy otwiera w moim przekonaniu nowy rozdział w naszych zmaganiach z ideologią LGBT, zmaganiach trudnych, bo dawno już oderwanych od dążenia, by wszystkim zapewnić równe prawa. Nie o to bowiem chodzi, by wszyscy byli równi, chodzi o czytelne faworyzowanie tych środowisk i o to, by osoby, które się temu sprzeciwiają, nie miały prawa się odezwać. Do tego właśnie ma zmierzać tyleż spektakularna, co skandaliczna propozycja warszawskiej szkolnej seks-edukacji, temu mają służyć kontrole, czy chętni na miejskie kontrakty są aby w tej sprawie po linii i na bazie. My, konserwatyści mamy wymrzeć jak dinozaury, a naszym dzieciom, czy wnukom ma być już wszystko jedno.
Mówię o "naszych" zmaganiach, bo jestem przekonany, że ideologizowanie spraw z tym związanych zaszkodzi nam wszystkim, niezależnie od orientacji. I równocześnie uważam, że sprawa zapewnienia osobom LGBT normalnych warunków życia bez rozbijania fundamentów naszego społeczeństwa jest zadaniem istotnym. Osobiście jestem przekonany, że środowisko LGBT, przynajmniej w części, jest tu wykorzystywane do ogólnej walki z tym, co określamy jako tradycyjny model rodziny i społeczeństwa. I nikt tu nie zamierza brać jeńców.
W dyskusjach liberałów i konserwatystów, które w Polsce toczyliśmy w początkach XXI wieku wiele było jeszcze naiwnej, "zaściankowej" deliberacji o tolerancji i o tym, czym jednak różni się i powinna się różnić od akceptacji. Z czasem dzielenie włosa na czworo jednak ustało, a obserwując świat wokół nas dostrzegliśmy, że to była to po prostu mądrość etapu i o żadną tolerancję nie chodzi. Dziś światowe lobby LGBT nie domaga się tolerancji, nie domaga się już nawet akceptacji, lecz uprzywilejowania. Zapewnienia sobie większych szans, dostępu do serc i umysłów naszych dzieci, wreszcie immunitetu politycznej poprawności. I w swoich staraniach nie dba ani o komfort, ani o prawa innych.
Jednym z powodów, dla których polityczna poprawność - nie tylko ta związana z LGBT - mierzi mnie od dawna jest fakt, że zastępuje ona normalne wskazanie, by zachowywać się przyzwoicie i nie czynić innym, co nam niemiłe, swoistą reglamentacją godności, wskazywaniem, czyje prawa są w danej chwili bardziej, a czyje mniej godne przestrzegania. Szczególnie wyraźnie widać to ostatnio w przypadku transseksualistów i dlatego właśnie na literze T tym razem chce się skupić. Oto bowiem kobiety, tak przecież przez liberalny świat wspierane, tak przekonywane o doznawanych upokorzeniach i potrzebie równouprawnienia, akurat w konfrontacji z osobami transseksualnymi, które czują się kobietami, muszą ustąpić. Nie bardzo rozumiem dlaczego.
Najbardziej spektakularnym przykładem jest tu sprawa rywalizacji osób transseksualnych z kobietami w sporcie. Właśnie na tym tle doszło ostatnio do sensacyjnego sporu w samej rodzinie LGBT. Jak już zapewne wszyscy słyszeli, organizacja wspierająca te środowiska, Athlete Ally zrezygnowała z Martiny Navratilovej jako swej ambasadorki po tym, jak tenisowa mistrzyni oświadczyła, że udział transseksualnych kobiet w rywalizacji w żeńskim sporcie to oszustwo. 18-krotna zwyciężczyni Wielkiego Szlema, która ujawniła, że jest lesbijką w 1981 roku, teraz napisała, że pomysł, by transseksualni sportowcy, którzy zdecydują się zostać kobietami zdobywali nagrody, niedostępne dla nich jako mężczyzn, jest szalony. No i się zaczęło. Athletes Ally uznała, że Navratilova prezentuje postawę transfobiczną. Bo transseksualna kobieta jest po prostu kobietą i kropka.
Fakt, że zaatakowano za tę opinię akurat Martinę Navratilovą, która dla zaistnienia środowisk homoseksualnych w wielkim sporcie uczyniła wiele w czasach, kiedy jeszcze nie było to tak modne, pokazuje jedno, jeśli ona nie ma prawa o tym mówić, to nikt nie ma prawa. Navratilowa sobie oczywiście poradzi, sama zresztą określała mianem homofoba australijską gwiazdę lat 60. i 70., Margaret Court po tym, jak tamta sprzeciwiła się homo-małżeństwom, ten przykład jest jednak przestrogą dla nas wszystkich. Jeśli dalej będziemy ulegać tym żądaniom, wolność słowa, a nawet myśli, w końcu i prawo do posługiwania się zdrowym rozsądkiem, zaniknie. A co najmniej zejdzie do podziemia.
Sprawa tenisa jest o tyle najbardziej interesująca, że nigdzie w sporcie kobiety nie wywalczyły sobie tak wysokich zarobków. W praktyce w turniejach Wielkiego Szlema zarabiają nawet więcej od mężczyzn, bo dostają identyczne pieniądze za mniejszą pracę. Ich mecze rozgrywane są przecież do dwóch, a nie trzech wygranych setów. Nikt tych pieniędzy paniom nie wymawia, ale w obecnej sytuacji to tylko kwestia czasu, kiedy ktoś, kto nagle zrozumie, że czuje się kobietą, zechce to wykorzystać. I panie nie będą miały szans na wygraną. Tak, jak dziewczyny nie wygrywają już w USA uniwersyteckich zawodów w zapasach, w kolarstwie, czy w biegach, tam, gdzie na ich drodze pojawiają się transseksualistki. W sportach walki, zapasach, czy boksie, takie konfrontacje mogą być wręcz niebezpieczne. Ale ideologia o to nie dba.
Sport to oczywiście nie wszystko. Osobliwym rozdziałem tej walki o trans-równouprawnienie była - i pewnie jeszcze będzie - awantura o żeńskie i męskie ubikacje. Tu postępowa wola zapewnienia osobom transseksualnym pełnego komfortu zderzyła się z przekonaniem konserwatystów, że w ten sposób istotną część komfortu odbiera się kobietom. Nie wiem, może się mylę, ale mam wrażenie, że w damskich toaletach publicznych panie po prostu mają święty spokój i jedyne co im przeszkadza to co najwyżej niewystarczająca liczba kabin. Dla mężczyzn tymczasem, to kto wchodzi w przeznaczoną dla nich przestrzeń, nie ma już tak istotnego znaczenia. Okazuje się jednak, że moje przekonania są głęboko zakonserwowane w wieku XIX, trafiłem na teksty przekonujące, że segregacja w tym wypadku była niczym innym jak owocem seksistowskiego przekonania, że kobiety powinny mieć osobną przestrzeń, a najlepiej siedzieć w domu. Może i tak było. Czy to jednak teraz powinno być pretekstem do toaletowej rewolucji? Nie sądzę.
Jeśli już ktoś chce sytuację poprawić, niech buduje dodatkowe neutralne toalety. Pomysł sprawdził się ułatwiając życie niepełnosprawnym i rodzicom z dziećmi przeciwnej płci, sprawdzi się i w przypadku transseksualistów. Najgłośniejszy spór w Stanach Zjednoczonych ucichł po tym, jak prezydent Trump cofnął podpisaną przez prezydenta Obamę instrukcję dającą uczniom prawo odwiedzania dowolnej ubikacji, ale sprawa zapewne jeszcze wróci.
Sprawy zaszły tak daleko, że pojawiają się już nawet wypowiedzi przedstawicielek i przedstawicieli liter LGB o tym, że nadmierna koncentracja na T im samym nie służy, że agresywne działania na rzecz trans-równości są w swej istocie działaniami nie na rzecz praw człowieka, ale praw mężczyzn. I działania te kobietom, także lesbijkom po prostu szkodzą.
O tym, że życie zwłaszcza młodych osób LGBT nie jest łatwe, środowiska te przekonują od dawna. I jestem w stanie w to uwierzyć. Nie wierzę jednak, jak chcieliby nas przekonać, że za te problemy odpowiada tylko i wyłącznie opresyjne środowisko. Nie uważam też, by jedynym sposobem w jaki można tu coś poprawić była całkowita przemiana owego środowiska. Nawet gdyby to było możliwe, a przecież nie jest, nie sądzę, by było to w stanie wszystko rozwiązać, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zapewnić osobom LGBT szczęście.
Myśl o tym, by w interesie 3,5-4 proc. z nas reedukować całą resztę jest intelektualnie dość odważna. Jeśli jednak wiemy, że na początku jest tak trudno, to może warto byłoby nie zachęcać dzieci do eksperymentów. W odpowiednim czasie same zrozumieją, czego naprawdę chcą. Nie odbierajmy im prawa do zdrowego rozsądku, zachęcajmy do empatii, do wyrozumiałości, do bycia przyzwoitym człowiekiem. To wystarczy. Długopis prezydenta Warszawy nie jest tu potrzebny.
PS. Świadomie nie piszę dziś o sprawie kobiet z naturalnie podniesionym poziomem testosteronu, jak choćby Caster Semenya. To co innego. Kontrowersje, dotyczące jej udziału w zawodach sportowych są przedmiotem sporów naukowych i postępowania przed Trybunałem Arbitrażowym ds. Sportu w Lozannie. Będzie jeszcze okazja do nich wrócić.