Nie potwierdziły się oczekiwania tych, którzy wieszczyli zdecydowane zwycięstwo Donalda Trumpa i prostą drogę do Białego Domu, nie spełniły się prognozy tych, którzy spodziewali się defensywnej i zahukanej Hillary Clinton. Nie potwierdziło się wreszcie przekonanie, że pierwsza debata prezydencka będzie słaba, tak jak słabi są konkurenci w tegorocznym wyścigu do Białego Domu. Debata moim zdaniem stała na przyzwoitym poziomie, a Hillary Clinton spisała się na tyle dobrze, by zasiać w sercach zwolenników Donalda Trumpa poważne wątpliwości. Inna sprawa, że Trump sam jej to ułatwił.
Zwolennicy Republikanów, którzy pogodzili się już z myślą, że przyjdzie im głosować na przeraźliwie zadufanego w sobie miliardera, a którzy nie znaleźli w jego występie powodów do optymizmu pocieszają się, że jeszcze nie wszystko stracone. To prawda, liberalne media - jak to mają w zwyczaju przy różnych okazjach - konsekwentnie wieszczyły koniec Trumpa przy okazji każdej debaty w prawyborach, mimo to nominację zdobył. Część jego wyborców po prostu nie zwraca na owe media uwagi, część chce zagłosować im na złość, a część po prostu mniej lub bardziej niechętnie uznało, że kolejnych czterech lat rządów lewicy w Białym Domu po prostu nie zniesie. Trudno jednak nie zauważyć, że nabierający ostatnio wiatru w żagle statek Trumpa, jeśli nawet jeszcze nie rozbił się o skały, to przynajmniej wpłynął na mieliznę. I to za sprawą samego kapitana, który przekonany o własnej wielkości i niezwykle odporny na rady innych, ochoczo pozwolił się pani Clinton na ową mieliznę skierować.
Co dla nas ważne, temat NATO pojawił się w debacie w formie nieco przez Trumpa złagodzonej. Miliarder podkreślił, że będzie się domagał szerszego udziału państw Paktu w walce z terroryzmem, wypełniania przez nie zobowiązań dotyczących budżetu obronnego, ale wprost o płaceniu za ochronę Stanów Zjednoczonych mówił już tylko w przypadku państw spoza Paktu, Japonii, Korei Południowej i Arabii Saudyjskiej. Z kolei Hillary Clinton, zgodnie z przewidywaniami, podkreśliła wolę dotrzymania wszelkich sojuszniczych zobowiązań.
Zdrowy rozsądek sugeruje, że w sprawie NATO i obronności wybór Clinton byłby dla nas rozwiązaniem bezpieczniejszym, choćby nawet rozumianym tylko jako mniejsze zło. To Bill Clinton rozszerzył NATO w 1999 roku i trudno przewidywać, by była pierwsza dama ryzykowała zaprzepaszczenie tamtego kroku i naruszenie dziedzictwa swego męża. W razie wyboru Hillary Clinton do Białego Domu, to co Amerykanie nazywają "legacy" będzie budowało się w oparciu o obie prezydentury i bez względu na rzeczywiste układy w małżeństwie Clintonów, w interesie Hillary będzie, by sukcesów Billa nie naruszać. Na niekorzyść pani Clinton przemawia oczywiście realizacja polityki "resetu" z Rosją, jednej z większych pomyłek Baracka Obamy, ale w tym kontekście to Donald Trump pozostaje opcją bardziej ryzykowną, przynajmniej na krótszą metę. Nadzieje tych, którzy widzą w nim przyszłą kopię Ronalda Reagana wydają mi się niestety bezpodstawne. Możliwe skutki dalszych rządów Demokratów to oczywiście inna sprawa, Barack Obama pogłębił i tak silne tam podziały, nie ma powodów, by sądzić, że tak mocno polaryzująca postać, jak Hillary Clinton, zmieni coś na lepsze. To zaś może oznaczać, że za cztery lata wybory będą jeszcze bardziej dramatyczne.
Sytuacja wewnętrzna naszego najważniejszego sojusznika, kraju, na którego potędze, nie tylko zresztą militarnej, opieramy nadzieję na nasze bezpieczeństwo, z oczywistych względów nie może być nam obojętna. I w tej chwili widać szczególnie wyraźnie, że musimy prowadzić politykę, która pozwoli nam odnaleźć się w każdej sytuacji, bez względu na to, jakiego wyboru Amerykanie ostatecznie dokonają. Nie tylko zresztą w tym roku, ale też za lat 4 czy 20. Dlatego tak ważna jest dbałość o polską armię i wzmacnianie jej zdolności obronnych. Dlatego nie mniej ważna jest dbałość o nasze dobre imię, przeciwstawianie się próbom oczerniania nas i choćby obarczania współodpowiedzialnością za Holocaust, czy rozpowszechniania kłamliwych opinii o Polsce współczesnej. Dlatego wreszcie tak istotne jest propagowanie wiedzy na temat prawdziwej historii naszego zaangażowania w zwycięstwo aliantów w II wojnie światowej i podkreślanie wysiłku wojskowego, jaki włożyliśmy w wojny G.W. Busha w Afganistanie i Iraku.
Owe wojny, tak w niektórych środowiskach niepopularne, dały nam poważny argument w rozmowach z Waszyngtonem. Jeśli Trump domaga się większego zaangażowania w wojnę z terroryzmem, czy konkretnie z ISIS, możemy wskazać, że byliśmy tymi, którzy po ataku z 11.09 w konkretny sposób, zgodnie z artykułem 5. wsparli naszego sojusznika w Afganistanie, byliśmy też gotowi stanąć u jego boku w znacznie bardziej kontrowersyjnym konflikcie w Iraku. Amerykańscy żołnierze tamtych kampanii zajmują teraz coraz wyższe stanowiska w Pentagonie, ówczesne braterstwo broni może sprawić, że w razie potrzeby opowiedzą się po naszej stronie. Dlatego właśnie życie polskich żołnierzy, którzy w tamtych wojnach polegli, nie poszło na marne. Ich ofiara przyczynia się dziś i - jestem o tym przekonany - będzie przyczyniać się nadal, do naszego bezpieczeństwa.
W wydanej właśnie za oceanem książce "The Will to Lead", co przetłumaczmy jako "Wola, by przewodzić", Anders Fogh Rasmussen, były premier Danii i były sekretarz generalny NATO pisze o potrzebie amerykańskiego przywództwa. Stanowczo, choć z galanterią krytykuje też działania Baracka Obamy, które przyczyniły się do wzmocnienia Rosji i Chin. Rasmussen namawia, by USA z roli światowego żandarma nie rezygnowały, bo koszty, także dla Waszyngtonu, mogą być katastrofalne. Mam nadzieję, że ktokolwiek zajmie teraz miejsce za biurkiem w Gabinecie Owalnym Białego Domu, znajdzie czas, by tę książkę przeczytać. Ze zrozumieniem.