Nie wiemy, jaki skutek przyniesie polska ofensywa dyplomatyczna w sprawie szefa Rady Europejskiej. Co więcej, nie będziemy tego wiedzieć nawet wtedy, gdy decyzja o wybraniu lub - co mniej prawdopodobne - niewybraniu Donalda Tuska już zapadnie. Konsekwencje obecnych rozmów i rychłych decyzji rozpisane będą bowiem na dłuższy czas, a pochopne uwagi zarówno o śmieszności polskiej szarży, albo geniuszu stojącego za nimi stratega, są na razie tylko projekcją poglądów osób je wygłaszających. Jako prognoza, obarczone są bardzo dużą niepewnością.

Chciałbym wierzyć, że u podstaw decyzji o szarpaninie wokół kandydatury Donalda Tuska leży coś więcej, niż tylko wpisana w historię naszych najnowszych dziejów niechęć dwóch obozów politycznych. Chciałbym wierzyć, że powody tak gorączkowego sprzeciwiania się jej z jednej i podtrzymywania z drugiej leży coś więcej, niż chęć dokuczenia drugiej stronie. Przypuszczam jednak, że wątpię.

Prawo i Sprawiedliwość mogło postąpić na dwa sposoby, albo sprawę odnowienia mandatu Donalda Tuska na kolejnych 2,5 roku zignorować, albo jej się sprzeciwić. Nie wykluczam, że przez długi czas oba te warianty rozpatrywano, być może nawet pierwszy z nich miał przez jakiś czas szansę na realizację. Zwyciężył drugi, przy czym przeprowadzenie go w sojuszu z Jackiem Saryuszem-Wolskim, kandydatem z tego samego co Tusk obozu, było posunięciem sprytnym, można nawet rzec - wyrafinowanym. Tyle, że niekoniecznie dziś, czy jutro, cokolwiek dobrego z tego wyniknie. A może nawet nigdy.


Na co więc PiS może liczyć? Po pierwsze, na swój elektorat, który uzna, że Donald Tusk po prostu był nie do poparcia i powiedzenie tego Europie wprost było konieczne. W tym sensie decyzja się obroni bez względu na to, kto tym "prezydentem Europy" w końcu będzie. Po drugie, PiS może liczyć też na uważnych obserwatorów, dla których przyszłość Unii w całej jej różnorodności jest wciąż sprawą ważną. Obecny szef Rady Europejskiej nie tylko nie był wobec Polski neutralny, nie tylko jej nie pomagał, ale był - i być może pozostanie - barierą na drodze do dobrego dogadywania się Warszawy z Brukselą. Niektórzy przywódcy krajów Europy doskonale zdawali sobie z tego sprawę, większość prawdopodobnie dowiedziała się tego z listu premier Beaty Szydło, warto jednak, by ta wiedza była powszechna. Donald Tusk nie chciał w żaden sposób obniżać napięcia między Polską a instytucjami unijnymi, a nawet gdyby chciał, nie byłby w stanie do niczego Warszawy przekonać. W tym sensie jego mediacyjne znaczenie w tej sprawie było żadne. Jeśli obecne tarcia na linii Warszawa - Bruksela Europa uznaje za istotne, być może powinna przyznać sama przed sobą, że Tusk jest tu nie atutem, ale obciążeniem. No chyba, że nie są istotne...

Donald Tusk otrzymał stanowisko, gdy jego partia była w Polsce u władzy, nawet jeśli ówczesna opozycja zarzucała mu, że jedzie do Brukseli realizować cudze interesy, nie sposób było tego formalnie dowieść. Przedłużenie mu kadencji w ostrej opozycji do rządu jego kraju - czy się tego chce, czy nie - potwierdza taką opinię i może mieć dla obywateli wielu krajów Unii znaczenie informacyjne. Choć ewentualną niechęć do forsowania kandydata "na rympał" dostrzega się głównie w tym, ze nikt z przywódców europejskich nie chce, by w przyszłości jego krajowi przydarzyło się coś podobnego, ja mam jednak wrażenie, że sprawa ma tu dodatkowy kontekst. Może bowiem stać się czymś na kształt sygnału ostrzegawczego dla żab siedzących w naczyniach ze stopniowo podgrzewaną wodą. Dopóki żaby nie wiedzą co się dzieje, siedzą, by się w końcu ugotować. Jeśli jednak ktoś uświadomi im, jak faktycznie wygląda ich sytuacja, mogą zdążyć jeszcze się uratować. Nie twierdze, że plany eurobiurokracji są aż tak szatańskie, zauważam tylko, że jawne ignorowanie opinii jednego z równych sobie przecież krajów wspólnoty, nie zostawia tu wielkiego pola do domysłów.

Takie czytelnie nieprzyjazne wobec Warszawy działania nie są w najnowszej historii Unii czymś niezwykłym. Przypomnijmy choćby powołanie na szefa Przedstawicielstwa Komisji Europejskiej w Warszawie ambasadora Marka Prawdy natychmiast po tym, jak polskie władze odwołały go ze stanowiska ambasadora przy UE. Tego typu podwórkowe zagrywki w gronie szanujących się partnerów nigdy nie powinny mieć miejsca. Bruksela okazała tym Warszawie lekceważenie, którego bez względu na temperaturę wzajemnych uczuć okazywać nie powinna. Owszem, sprawa ma nieporównanie mniejszy wymiar, niż przypadek Donalda Tuska, ale w końcu trudno i jej nie zauważyć.

I tu tak naprawdę dochodzimy do kluczowego pytania. Czy ujawnienie takich, w istocie swej niedemokratycznych i nieprzyjaznych wobec niektórych państw narodowych mechanizmów działania Unii (do czego awantura przy ewentualnym końcowym wyborze Tuska się sprowadzi) bardziej Polsce pomoże, czy zaszkodzi? I czy bardziej zaszkodzi, czy pomoże samej Unii? Mam nadzieję, że doprowadzi do refleksji, która w końcowym rozrachunku przyniesie coś dobrego. Ale słaba to nadzieja.


Osobna sprawa, to sposób traktowania przez Platformę Obywatelską i kierownictwo Europejskiej Partii Ludowej samego Jacka Saryusz-Wolskiego. Wyrzucenie go i wylanie mu na głowę wiadra... złośliwości (bo przecież opinie z tamtej strony z definicji hejtem nie są) to kolejny przyczynek do dziejów kultury politycznej w Polsce i Europie. Fakt, że nie zaproszono go oficjalnie na szczyt UE tylko sprawę wyostrza.

Na koniec uwaga dla tych, którzy rwą włosy z głowy na myśl o tym, jak obecny rząd niszczy naszą pozycję w Europie, jak nas kompromituje i ośmiesza. Cóż, dowodem silnej pozycji danego kraju jest fakt, że nawet jeśli obejmuje tam władze nielubiany przez kogoś rząd, to dla dobra wzajemnych kontaktów zagryza wargi i stara się współpracować. Raczej nie zaczyna od połajanek. Wobec niektórych krajów państwa Unii tak właśnie postępują, wychodząc z założenia, że liczą się przede wszystkim interesy. Polska do tych krajów nie należy. Takiej siły kraju nie buduje się bowiem ukłonami i przyjmowaniem na plecy gestów poklepywania, buduje się konsekwentnym dbaniem o krajowe interesy. Jeśli dla "jądra" Europy rząd PO-PSL byłby w tej chwili jednym, z jakim w Warszawie mieliby ochotę rozmawiać, może to oznaczać, że starania owych formacji o nasze interesy były przez ostatnie lata niedostateczne. A teraz, szczerze mówiąc, histerią wokół działań rządu PiS w kraju i donoszeniem na Polskę zagranicą raczej tego nie naprawią.

PS. No, a co by było, gdyby polskiemu rządowi jednak udało się przekonać Unię, by misji Donalda Tuska nie przedłużać? A to już zupełnie inna historia... Foch w co najmniej kilku stolicach byłby zapewne potężny, a możliwości realizacji polityki europejskiej po naszej myśli zapewne przez pewien czas ograniczone. Co nastąpiłoby potem? Nie wiem. Ale jeśli do tego dojdzie, od... projekcji nie będę się długo uchylał. Obiecuję...

(ph)