Trzy miesiące z mniejszym lub większym okładem dzielą nas od rozstrzygnięcia ostatniej zagadki maratonu wyborczego 2018-20. Osobiście liczę na to, że zlecą nam szybko i będziemy mogli, jako społeczeństwo zabrać się do utrwalania dobrej zmiany - jak chcą jedni - albo naprawy zdemolowanego przez PiS państwa - jak marzy się drugim. Oczywiste jest przy tym, że żadne rozwiązanie wyborczego wyścigu nie da nam świętego spokoju, a to drugie, gdyby prezydent Andrzej Duda przegrał, praktycznie na pewno doprowadzi do przyspieszonych wyborów parlamentarnych. Wydaje mi się jednak, że po wyborach prezydenckich będzie politycznie ciekawiej. Bo na pewne strategiczne pytania będziemy sobie musieli odpowiedzieć.
Muszę się przyznać do tego, że polityka coraz bardziej mi brzydnie. Może częściowo wynika to z malejącej z wiekiem skłonności do złudzeń, ale nie tylko. Nie, nie uważam, by nie należało polityki uprawiać, wręcz przeciwnie, jest absolutnie kluczowa, ale jestem coraz bardziej znużony sposobem, w jaki się to odbywa. Wygląda na to, że po 30 latach od jesieni ludów zabrnęliśmy w ślepy zaułek i na nic oryginalnego - szczególnie w dobrym tego słowa znaczeniu - nie możemy liczyć. Rytualny taniec władzy i opozycji stał się przewidywalny do bólu, argumenty obu stron są głównie echem samych siebie, niczego nowego, ciekawego się w tej kampanii raczej nie dowiemy. Obawiam się przy tym, że w jej ogniu władza jeszcze bardziej nakręci spiralę finansowych obietnic, a opozycja jeszcze bardziej cynicznie będzie nas oczerniać przed całym światem. Na słuchanie o jednym i drugim nie ma mam już po prostu ochoty. Dlatego chciałbym, żebyśmy to już mieli za sobą.
Prawo i Sprawiedliwość z sojusznikami szło do wyborów 2015 roku z obietnicą, że będzie im się chciało i będą potrafili rządzić inaczej, lepiej niż poprzednicy. Platformie "ciepłej wody w kranie" się nie chciało i z czasem coraz bardziej było widać, że nie potrafi. Po czterech latach PiS utrzymał władzę niemal o włos. Mam wrażenie, że jego zwolennicy wciąż są przekonani, że partii, trzymanej żelazną ręką Jarosława Kaczyńskiego, się chce i liczą na to, że potrafi. To ostatnie nie jest już jednak tak oczywiste. W niektórych sprawach poprawę widać gołym okiem. Ale w wielu nie. Czasem nawet nie sposób zrozumieć, dlaczego. Problem także w tym, że niezmiernie trudno to zdiagnozować w sytuacji, gdy zderzają się wciąż ze sobą narracje totalnej odmowy i propagandy sukcesu. W takich warunkach jakakolwiek realna dyskusja o możliwościach, koniecznościach, szansach i niebezpieczeństwach jest niemożliwa.
Każdy, dosłownie każdy temat jest przede wszystkim polityczny i musi być wpisany w logikę konfliktu, od zakupu przez rząd amerykańskich F-35, po zakup przez LOT niemieckich linii Condor, od obchodów rocznicy wyzwolenia Auschwitz-Birkenau, po podatek cukrowy. No i jest przecież jeszcze reforma, nie-reforma wymiaru sprawiedliwości, ostatniej reduty opozycji. Czy we wszystkich tych sprawach ktoś kogoś jeszcze do czegoś może przekonać, skoro nie ma szans jakiejkolwiek wspólne wyważenie racji? Czy kampania prezydencka da nam tu jakąś wartość dodaną? Nie sądzę. Czeka nas wyłącznie wyścig kto, kogo... Z delikatnym, albo i mniej delikatnym udziałem Brukseli w tle. Im zresztą ów udział będzie mniej delikatny, tym bardziej się moim zdaniem Andrzejowi Dudzie przysłuży. Tym bardziej, że nie mam wrażenia, by poza najbardziej zaangażowanymi środowiskami prawników, polityków i dziennikarzy, naród faktycznie uważał, że sędziom dzieje się krzywda. A przecież dobrze wiemy, że nie o obywateli tu chodzi, prawda?
U progu oficjalnej kampanii obóz rządzący może zapisać po stronie zysków dwa fakty. Po pierwsze przeprosiny instytutu Yad Vashem za historyczne kłamstwa podczas Światowego Forum Holokaustu w Jerozolimie potwierdzają, że prezydent podjął słuszną i w sumie jedynie możliwą decyzję, by tam nie jechać. Obchody rocznicy wyzwolenia obozu Auschwitz-Birkenau w Polsce przebiegły przy tym bez większych kontrowersji. Po drugie, do Warszawy z oficjalną wizytą przybył w końcu prezydent Francji. Wizyta nie oznacza oczywiście, że Emmanuel Macron nagle porzucił swoje uprzedzenia i zaczął nas szanować. Widać jednak, że Paryż, a pewnie i Warszawa uznały, że retoryka retoryką, ale interesy robić trzeba. To bardzo dobrze.
Wystąpienia prezydenta Francji, jak na jego standardy, były pojednawcze i dają polskim władzom możliwość ogłoszenia nowego otwarcia. Macron powiedział wiele rzeczy świadczących o tym, że jeśli nie on sam, to jego doradcy doskonale zdają sobie sprawę z naszych wrażliwości. Jeśli Francuzi chcą, wiedzą, co powinni mówić. Nawet jeśli to tylko słowa. Jeśli miałbym wybrać deklaracje, które wydają mi się faktycznie istotne, to postawiłbym na te, które dotyczą energetyki jądrowej. Jeśli Francuzi, wbrew Niemcom, rzeczywiście będą nas wspierać na tym polu, w odpowiedzi na klimatyczne oczekiwania Europy mamy przynajmniej szanse na pewne pole manewru. A i dodatkowy oferent jeśli chodzi o technologię jądrową się przyda. Kolejny element to moim zdaniem zapowiedź udziału, wraz z Paryżem i Berlinem, w pracach nad budową nowego europejskiego czołgu. Ja wiem, że lepiej byłoby wydawać pieniądze na inne cele, ale niestety nie mamy wyjścia, nie możemy być bezbronni.
Nauczeni doświadczeniem 2015 roku, wiemy już dobrze, że przy obecnych wskazaniach sondaży, racjonalnie nie da się przewidzieć, jakim wynikiem wybory prezydenckie się zakończą. Rozsądne wydaje się przewidywanie zwycięstwa Andrzeja Dudy w drugiej turze, ale wiadomo, że w nastroju ogólnonarodowego plebiscytu, jakim te wybory będą, wahnięcia poparcia nawet w ostatniej chwili są możliwe. Takie wahnięcie może prezydentowi dać zwycięstwo w pierwszej turze, ale może też odebrać mu prezydenturę w turze drugiej, kluczem będą emocje. Tej gry na emocjach, którą obie strony będą uprawiać, nie lubię. Dlatego - powtórzę - chciałbym, by kampania przeleciała nam jak najszybciej.