"Nie bądźcie królami cudzych sumień". Obiema rękoma podpisuję się pod tym zdaniem, wypowiedzianym przez Joannę Kluzik-Rostkowską podczas sejmowej debaty nad projektem, który wprowadza zakaz tzw. aborcji eugenicznej. Gdyby wypowiedziała je w odniesieniu do aborcji generalnie, podpisałabym się również obiema rękoma. Mój pogląd na to, czy płód jest zlepkiem komórek, czy człowiekiem, nie ma tu najmniejszego znaczenia.
W wieku nastu lat na lekcjach religii prowadziłam z księżmi ożywione dyskusje na temat aborcji. Uważałam, że kobieta ma niepodważalne prawo do tego, by decydować, czy chce donosić ciążę, czy też nie. Czy chce mieć dziecko, czy też nie. Więcej: uważałam, że płód jest płodem - nie człowiekiem.
Od tego czasu moje poglądy zmieniły się w jednej kwestii. Teraz po prostu nie wiem, czy płód można nazwać człowiekiem. A raczej: kiedy płód staje się człowiekiem? Nie wiem tego i nie daję sobie prawa rozstrzygania tego problemu. Wszelkie dyskusje na ten temat uważam za jałowe, bo podszyte są ideologią. Niezależnie od tego, czy nazwać tę ideologię wiarą w Boga, czy też wiarą w naukę, podszyte nią dyskusje nie doprowadzą nigdy do jedynie słusznych wniosków. Bo takich, moim zdaniem, w tej kwestii po prostu nie ma.
Rozumiem tych, dla których płód, od momentu poczęcia, jest człowiekiem. Mają prawo do takiej oceny. Identyczne prawo mają ci, którzy płód uważają za zlepek komórek. Jedyną rzeczą, jakiej nie rozumiem, jest uzurpowanie sobie prawa do decydowania o czyimś losie, czyichś wyborach, do podejmowania za kogoś decyzji, do "troski" o czyjeś sumienie.
Dla mnie nie ma tu znaczenia, czy mówimy o aborcji w sytuacji, gdy występuje duże prawdopodobieństwo upośledzenia płodu lub nieuleczalnej choroby mającego się narodzić dziecka, czy też o aborcji w przypadku ciąży będącej "następstwem czynu zabronionego" lub ciąży, która stwarza zagrożenie dla zdrowia lub życia kobiety. Więcej: nie ma dla mnie znaczenia również to, czy mówimy o aborcji w przypadku tzw. niechcianej ciąży. Uważam, że nikt nie ma prawa podejmować za kobietę/kobietę i mężczyznę decyzji o tym, czy chcą/czują się na siłach mieć dziecko.
Myślę, że decyzja o usunięciu ciąży jest najczęściej dramatem, a czasem "tylko" poważnym dylematem kobiety, która przed taką decyzją staje. Dlatego pomijam argumenty ludzi, którzy uważają, że aborcja jest kaprysem. Może czasem jest - ale nie mnie to sądzić. A gdyby przyszło mi to sądzić - naprawdę nie wiem, jaki osąd bym wydała.
Poza wszystkim uważam, że sprowadzanie dyskusji o aborcji do nazwania aborcji kaprysem jest spłyceniem tematu, i dlatego pozwolę sobie ten "argument" pominąć.
W mojej ocenie, większość kobiet, które stają przed decyzją: usunąć ciążę czy nie (niezależnie od tego, czy prawo daje im taką możliwość, czy nie), staje przed najpoważniejszym wyborem w życiu. I nikt nie ma prawa mówić im, co jest dobre, a co złe. Bo kto ma prawo decydować o tym, co "dobre", a co "złe"?
Rozumiem kobiety, które zdecydowały się na donoszenie ciąży, mając świadomość, że ciąża im zagraża bądź że płód jest uszkodzony, i kobiety, które zdecydowały się na donoszenie niechcianej ciąży. Rozumiem, czyli szanuję ich wybór. Ale tego samego - szacunku - oczekiwałabym w odniesieniu do kobiet, które się na to nie zdecydowały. Bo kto ma prawo żądać: Bądźcie bohaterkami? Więcej: kto ma prawo definiować pojęcie bohaterstwa? Może bohaterstwem jest usunięcie ciąży, której efektem byłoby dziecko skazane na wegetację? Może bohaterstwem jest usunięcie ciąży, której efektem byłoby dziecko niechciane i niekochane, a przez to skrzywdzone na całe życie?
W oczywisty sposób te pytania odnoszą się również do mężczyzn. Mężczyzn pojmowanych jako ludzi odpowiedzialnych, czyli w tym wypadku gotowych do wzięcia wszelkiej odpowiedzialności za dziecko, którego z jakichkolwiek względów nie chcieli. Nie tych, którzy umywają ręce od niechcianego owocu seksu. Takich "mężczyzn" w tym tekście pomijam. To zupełnie inny wątek.
Chcę w tym miejscu odnieść się do argumentu przeciwników aborcji - że nigdy nie mamy stuprocentowej pewności, czy niezależnie od wskazań badań prenatalnych dziecko urodzi się faktycznie chore lub czy ciąża faktycznie zaszkodzi kobiecie - i do argumentu zwolenników aborcji - że lepiej usunąć niechcianą z jakichkolwiek względów ciążę, niż później zabić będące jej wynikiem dziecko. Żaden z tych argumentów do mnie nie trafia. W przypadku pierwszym dlatego, że po prostu wierzę w naukę. W przypadku drugim dlatego, że uważam ten argument za sprowadzanie dyskusji o aborcji do rozmowy o patologii, a przecież nie w tym istota problemu.
Zdecydowana większość decyzji o usunięciu ciąży to decyzje o tym, czy podołam psychicznie i/lub fizycznie i/lub finansowo opiece nad chorym dzieckiem? Czy będę w stanie kochać dziecko, którego nie chciałam? Czy będę w stanie kochać i opiekować się dzieckiem, które jest wynikiem gwałtu? Czy będę w stanie zapewnić godne życie dziecku, na które nie jestem gotowa finansowo? To ludzkie dramaty, których nie ma prawa rozstrzygać ktoś niedotknięty danym problemem. Żeby była jasność: nie "ktoś niedotknięty tego typu problemem". Ktoś niedotknięty DANYM problemem. Bo ludzie się różnią. Jeden zniesie więcej, drugi mniej. To nie znaczy, że ten drugi jest gorszy, mniej wartościowy. Jest zwyczajnie inny.
Przeżyłaś/Przeżyłeś ciężar decyzji o usunięciu ciąży i zdecydowałaś/zdecydowałeś, że chcesz tego dziecka - Twój wybór. Zdecydowałaś/Zdecydowaliście, że nie chcesz/nie chcecie donosić ciąży - Twój/Wasz wybór.
Nikt nie ma prawa oceniać.
A poza wszystkimi ideologicznymi argumentami pozostaje jeszcze jeden - moim zdaniem, czysto racjonalny i koronny. Jeśli z jakichkolwiek względów - czy to religijnych, czy naukowych - nie uważam, by płód był człowiekiem, a usunięcie ciąży - zabiciem człowieka, dlaczego ktokolwiek miałby mieć prawo do ingerowania w tej kwestii w moje życie?
Ludzie się różnią. Nie widzę powodu, dla którego większość powinna mieć prawo do decydowania za mniejszość. I na odwrót.
Jesteśmy wolni, mamy prawo do decyzji. Ze wszelkimi ich konsekwencjami.