Panie i Panowie, nic się nie stało! Premier Theresa May nie wierzy, że orzeczenie Trybunału Najwyższego w Londynie, potwierdzające prawo parlamentu do zainicjowania procedury brexitowej, pokrzyżuje jej plany. Nadal uważa, że do końca marca przyszłego roku uruchomiany zostanie Art. 50 Traktatu Lizbońskiego, regulujący wyjście z Unii Europejskiej. Z takim komunikatem pani premier udała się dziś do Brukseli - czysta naiwność, twierdzą komentatorzy. Rozkład pociągu na trasie Brexit musi się zmienić.
Eurosceptyczni Brytyjczycy zagłosowali w referendum wierząc, że Brexit będzie ekspresem - wrzucą głos do urny, a nazajutrz, jak za machnięciem demokratycznej różdżki, Wielka Brytania opuści wspólnotę, niechciani imigranci zostaną deportowani i nigdy więcej Wyspiarze nie będą musieli przestrzegać praw, które zgotowano dla nich za niewielką wodą. 52% narodu zapragnęło wyjść z Unii, 48% wolało w niej zostać. Każde wyjścia i wejścia mają jednak pewien rytuał. Wchodząc do domu pukamy do drzwi, witamy się z gospodarzem i dopiero potem siadamy z nim przy stole. W przypadku wyjścia, ten scenariusz zazwyczaj biegnie od tyłu. Tak również powinno być z Unią.
Premier Theresa May, która przed objęciem stanowiska należała do obozu przeciwników Brexitu, stała się największą jego orędowniczką. Zniknęły obawy o ekonomiczne reperkusje, jakie niesie za sobą opuszczenie wspólnoty. W jej wypowiedziach brak wcześniejszej troski o status imigrantów, a pierwotna chęć pozostania we wspólnym rynku, przeobraziła się nonszalanckie jego opuszczanie. Tak powstał termin: twardy Brexit. Nie można się temu dziwić. Jako nowa premier kraju, May musiała realizować wolę narodu, wyrażoną w referendum - a naród zapragnął rozwodu. Robiła to jednak ze zbyt dużym rozmachem. To rząd - jej zdaniem - miał prawo nacisnąć guzik z napisem Brexit, a nie parlament. Zapomniała jednak o politycznej rozwadze. Artykuł 50 Traktatu Lizbońskiego, po uruchomianiu, jest jak kula wystrzelona z pistoletu - leci do celu. To proces nieodwracalny.
Premier nie chciała oddać tej ważnej funkcji parlamentowi z prostej przyczyny. Jest podzielony: 2/3 deputowanych zasiadających w Izbie Gmin opowiada się za pozostaniem w Unii Europejskiej. I choć wydaje się to mało prawdopodobnym by zagłosowali wbrew woli elektoratu, mogą się domagać większej przejrzystości w dzianiach rządu. Dotychczas Theresa May przypominała pokerzystkę, grającą o najwyższą stawkę w życiu. Nie tylko jej własnym, również 65 milionów ludzi. Karty trzymała szczelnie przy piersi, informując uparcie Brukselę, że Londyn ma w dłoni same asy.
Decyzja Trybunału Najwyższego zmienia zasady tej gry. Theresa May nie będzie już mogła grać w ślepego pokera. W pewnym momencie zmuszona zostanie do ujawnienia kart. Wówczas pochylając się nad nimi, Izba Gmin poinformuje ją droga głosowania, jakie są prawdziwe zasady unijnej rozgrywki, i że od teraz powinna to być raczej inteligentna gra w szachy. W końcu, deputowani zagłosują za uruchomionym procedury brexitowej, tak jak oczekuje tego rząd. Wcześniej jednak zażądają gwarancji, co do przebiegu negocjacji z Brukselą. Theresa May chciała uniknąć tych komplikacji, lub jak kto woli, pójść na łatwiznę. Zamierzała dopuścić parlament do konsultacji w sprawie celu, ale dopiero po wystrzeleniu kuli z pistoletu. Mogło się to zakończyć dla Wielkiej Brytanii ciężkim kalectwem.
Nie zapominajmy o Lordach - zasiadają w wyższej Izbie Parlamentu. To oni, choć nie z demokratycznego wyboru, zatwierdzają decyzje Izby Gmin. Rządzący Konserwatyści nie posiadają większości wśród szacownych Lordów, a ci już zapowiedzieli, że zamierzają opóźniać procedurę brexitową. Nie chodzi bynajmniej o obalenie wyniku referendum - to byłoby politycznym samobójstwem w obu izbach parlamentu. Podobnie jak deputowani, Lordowie także chcą mieć pewność, że naród będzie miał pełną świadomość konsekwencji Brexitu i zakresu przyszłych negocjacji. Dla jego zwolenników, do niedawna był to temat tabu. W kampanii poprzedzającej referendum wyśmiewali ekspertów, prosząc by Brytyjczycy uwierzyli im na słowo. Teraz musi ono stać się ciałem.
Na koniec jeszcze o Trybunale. W różnych krajach ta instytucja budzi burzliwe emocje. Ten brytyjski, który z ekspresowego Brexitu uczynił podmiejską kolejkę, składa się z trzech sędziów. Nie pokazują się publicznie. Nie wygłaszają poglądów na łamach gazet i nie odpowiadają na pytania dziennikarek w butach na absurdalnie wysokich obcasach. Pozostają w cieniu, ale ich reputacja i wiedza niosą światło w krytycznych dla kraju chwilach. Właśnie nadszedł ten moment. Kiedy w 1972 roku Brytyjczycy opowiedzieli się za przystąpieniem do pierwowzoru Unii Europejskiej, zrobili to w referendum. Ale to uchwalona w parlamencie ustawa uczyniła Wielką Brytanie członkiem Wspólnoty - objęła ich jednolitym prawem i narzuciła nowe obowiązki. Trybunał postanowił wczoraj, że zniesieniem tej ustawy również powinien zająć się parlament. Tak należy wychodzić z europejskiego domu.
Wielką Brytanię czekają miesiące niepewności. Jeden werdykt Trybunału tego nie zmieni. Ale dzięki niemu Brytyjczycy mogą sypiać spokojnie, w przekonaniu, że czuwa nad nimi prawo. Ten ukłon w stronę parlamentu powinien przywrócić im równy oddech. Brexit nadal oznacza Brexit, choć od teraz w bardziej rozsądny sposób. Trybunał przypomniał Wyspiarzom jeszcze o jednej istotnej sprawie - żyją w XXI wieku, a rząd chciał nad nimi zapanować jak królowa nad poddanymi, powołując się na archaiczne prawo. Gdyby Trybunał je uznał, musiałby przywrócić na Wyspach dziesięciny i chłostę. Brexit jest bestią, ale musi być aż tak bezwzględny.